Название: Krew to włóczęga
Автор: James Ellroy
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Полицейские детективы
Серия: Underworld USA
isbn: 978-83-8110-914-7
isbn:
Jeśli pozyskam jakieś dane, przekażę je zgodnie z wytycznymi.
Marvin J.D. Waldrin, SAS, Las Vegas,
Tylko do wiadomości odbiorcy/Zniszczyć po przeczytaniu.
: 3.08.1968. Dosłowny zapis rozmowy telefonicznej sporządzony przez FBI. Oznaczony: „Nagrany na polecenie Dyrektora”/„Tajne 1-A: Zastrzeżone dla Dyrektora”. Rozmawiają: Dyrektor Hoover, Agent Specjalny Dwight C. Holly.
JEH: Dzień dobry, Dwight.
DH: Dzień dobry panu.
JEH: Zanim zapytasz, odpowiedź brzmi tak. Proszę niezwłocznie rozpocząć OPERACJĘ BARDZO ZŁY BRAT zgodnie z opisem w notatce.
DH: Dziękuję panu.
JEH: Tytuł charakteryzuje się świetną nutą środowiskową. Coś jak „John Edgar Hoover to zły, bardzo zły brat”.
DH: Pan jest bardzo zły. I można by dodać „niedościgniony”.
JEH: Można by i należałoby. A jeśli chodzi o artyzm środowiskowy, słyszałem rano w radiu niepokojącą piosenkę.
DH. Tak?
JEH: Nazywała się The Tighten Up. Wykonywał ją murzyński zespół o nazwie Archie Bell and the Drells. W piosence wyczułem atmosferę rozruchów i seksu. Nie wątpię, że biali liberałowie uznają ją za autentyczną. Poleciłem Szefowi Agentów Specjalnych w Los Angeles założenie akt panu Bellowi, jak również ustalenie tożsamości jego Drelli.
DH: Rozumiem, proszę pana.
JEH: Wystarczy tej wylewności. Dwight, bardzo mnie niepokoi paplanie o Waynie Seniorze i to w Grapevine Tavern. Czytałem stosowne meldunki i postrzegam to nagromadzenie nieprzemyślanych wypowiedzi zarówno jako osobistą zniewagę, jak i afront wobec Biura. Wayne Senior należał do zasobów FBI, a James Earl Ray zabił Martina Lucyfera Kinga bez pomocy pańskiej, mojej, tej agencji, Wayne’a Seniora, Wayne’a Juniora, Freda Otasha, wieśniackiego strzelca wyborowego Boba Relyi ani jakiegoś innego źródła zewnętrznego. Rozumie mnie pan, Dwight?
DH: Tak, proszę pana, rozumiem.
JEH: Proszę położyć kres tym pogłoskom, Dwight.
DH: Dobrze, proszę pana.
JEH: Miłego dnia, Dwight.
DH: Miłego dnia, proszę pana.
9
(Miami, 5.08.1968)
Collins Avenue wypełniały słonie. Miały na sobie transparenty Partii Republikańskiej i machały trąbami w upale. Pracownicy wesołego miasteczka zaganiali je rózgami. Oni z kolei nosili kapelusiki ze znaczkami manifestującymi poparcie dla Nixona. Jeden koleś karmił zwierzaki orzeszkami. Inny zachęcał gapiów do wiwatów.
Hałas panował ogromny. Wayne uchylał się przed demonstrantami wymachującymi tablicami. Tablice z Nixonem podskakiwały po bokach. Taszczył dwa wielkie sakwojaże. Nixon zatrzymał się w Fontainebleau. On musiał iść. Nie mógł jechać. Słoniowy festyn zamknął ruch.
Konwencja właśnie się zaczęła. Temperatura sięgała 34°C. W gęstym powietrzu wisiał odór słoniowego gówna. Wayne’owi oklapł garnitur. Zbierało mu się na mdłości.
Kolejna fala durnych machaczy pojawiła się na chodniku. Zabrzmiały okrzyki kubańskie: „Castro, precz! Castro, precz! Castro, precz!”. Wyglądali na gotowych do zamieszek. Wayne zobaczył pałki w ich kieszeniach. Tępaki Nixona ustąpiły im trochę miejsca.
Z daleka widział Fontainebleau. Dwóch bysiorów dostrzegło Wayne’a i ruszyło przez tłum. Mieli ciemne garnitury, słuchawki w uszach i walkie-talkie. Tłum skumał, co jest grane, i przepuścił ich szybko.
Dotarli do niego. Chwycili kufry i błyskawicznie poprowadzili Wayne’a z godnym VIP-a zamieszaniem. Cały rozgardiasz potrwał dwie minuty. Dotarli do hotelu. Boczne drzwi otwarte, personel kuchenny rozproszony, zjechała winda. Śmignęli na górę. Płynęli korytarzem wyłożonym grubym dywanem, krzesząc iskry butami. Bysiory ukłoniły się i zniknęły. Jeszcze większy bysior otworzył drzwi i zniknął w try miga.
Wayne zamrugał oczami. Trach! – oto były wice Dick Nixon.
Na żywo w technicolorze. W luźnych spodniach i koszulce polo. Z popołudniowym zarostem.
– Witam, panie Tedrow – powiedział.
Wayne powstrzymał mruganie powiek. Nixon podszedł do niego, z rękoma w kieszeniach, zero uścisków rąk.
– Przykro mi z powodu pańskiego ojca. Zaprzyjaźniliśmy się.
Wayne kiwnął głową.
– Dziękuję panu.
– A piękna Janice? Jak się miewa?
– Umiera, proszę pana. Jest bardzo chora na raka.
Nixon zrobił smutną minę. Nie udało mu się. Pana Szczery się nie przyjął.
– Bardzo przykro mi to słyszeć. Jeszcze raz proszę przyjąć wyrazy współczucia.
– Dziękuję panu.
Z zewnątrz dobiegło buczenie. Wayne usłyszał „Ni-xon!” i ryk słoni.
– Nie chciałbym zajmować pańskiego czasu.
– Oczywiście, ale na pewno oczekuje pan jakiegoś podziękowania.
– Chciałbym je przekazać, proszę pana. I tyle.
– Chce pan, żebym powiedział, że zapracuję na to.
Wayne uciekł wzrokiem i rozejrzał się po apartamencie. Wszędzie widział prezydenckie pieczęcie i bibeloty.
– Mój Departament Sprawiedliwości – odezwał się Nixon – nie będzie podejmował czynności przeciwko pańskim mocodawcom. Rozumiem, że planujecie projekty w Ameryce Łacińskiej albo na Karaibach, a moja polityka wobec wybranych przez was państw dostosuje się do tych projektów. Jeśli walka wyborcza będzie zacięta, docenię pomoc w lokalach wyborczych.
Wayne kiwnął głową. Nixon zmarszczył nos.
– Moja żona dzisiaj rano poszła na spacer. Powiedziała, że plażę pokrywały słoniowe gówna.
– W Chicago będą ośle gówna, proszę pana.
– Hubert Humphrey to mięczak, lizus i skurwysyn. Nie jest zdolny do kierowania tym krajem.
– Tak, proszę pana.
– Hipisi СКАЧАТЬ