Władcy chaosu. Vladimir Wolff
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Władcy chaosu - Vladimir Wolff страница 24

Название: Władcy chaosu

Автор: Vladimir Wolff

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Боевая фантастика

Серия: WarBook

isbn: 9788365904393

isbn:

СКАЧАТЬ sapał i ponownie uderzał łyżką o grunt. I tak raz za razem, niby automat, aż ramiona zaczęły ciążyć jak ołów.

      W końcu uznał, że wystarczy. To nie musiał być pełny profil, tylko dołek strzelecki. Zziajany upił wody z manierki i przekąsił kawałkiem czekolady, czyli rarytasem, na który niewielu mogło sobie pozwolić.

      Na prawo i lewo od niego pozostali uczestnicy tego nieszczęsnego rajdu robili to samo. Uznanie budziła postawa Winklera. Facet miał zacięcie. Mimo urazu głowy tyrał tak samo jak reszta, tyle że w przyklęku, bo zawroty głowy zarzucały nim, gdy tylko za bardzo się schylił.

      – Gdzie major? – Zdanowicz zapytał starszego sierżanta, który właśnie rozpoczął obchód stanowisk.

      – Poszedł na zwiad.

      – Sam?

      – Niańki nie potrzebuje. – Wieniawa oparł się o drzewo i zapatrzył się w ciemne chmury płynące nisko nad nimi.

      Nie zapowiadało się na zmianę pogody. Z nieba wciąż padała woda zmieszana z sadzą, tworząc na twarzy i dłoniach ciemne smugi. Tej deszczówki nie dało się pić. Każdy z nich wiedział, jak bardzo zatrute zostało środowisko naturalne. Pozostawało mieć nadzieję, że przyroda odnowi się sama. Jeżeli tak się nie stanie, konsekwencje będą koszmarne. Rozpoczną się wojny o dostęp do źródeł wody i w miarę nieskażonej ziemi. Może te góry to ostatni spokojny zakątek na tej planecie i warto za niego umrzeć?

      Kolejny wybuch rozległ się o wiele bliżej. Padło też kilka krótkich serii z automatu.

      – Zbliżają się. – Major wyłonił się z pobliskich chaszczy, biegnąc truchtem pod górę.

      – Przywitamy ich chlebem i solą – oświadczył Wieniawa, dając znać reszcie, że czas zająć stanowiska.

      Dno dopiero co wykopanego dołka zdążyło już wypełnić się błotem. Wentyl pożałował, że nie ściął choć kilku gałęzi i nie wyłożył nimi wykopu. A tak nie dość, że mundur nasiąknie wilgocią, to z przodu cały uwala się mokrym piachem.

      Umościł się w miarę wygodnie, wysunął karabinek na przedpiersie i wbił wzrok w dno kotliny, czekając, aż wróg pojawi się w polu widzenia.

      Zdążył zmarznąć, nim pierwsza z ludzkich sylwetek pokazała się wśród pni. Zwiadowca, pomny tego, co spotkało jego towarzyszy, nie szarżował, tylko skradał się powoli, skupiony na tym, co ma pod stopami.

      – Nie strzelać.

      Rozkaz Wieniawy był w zasadzie niepotrzebny. Każdy wiedział, co robić.

      Reszta buntowników pojawiła się minutę później. Dopiero teraz Wentyl zaczął dostrzegać szczegóły. Ten i ów posiadał nieregulaminowe spodnie, bluzę czy oporządzenie. Nakrycia głowy od hełmów po berety. Jeden szedł w kaloszach – doskonały pomysł na taką pogodę. Wentyl skupił się na tym, który niósł dawny sowiecki karabin maszynowy RPD. Przy pasie dyndała mu maczeta. Prawdziwy Rambo.

      Ilu ich w sumie było? Do tej pory naliczył równo trzydziestu, z czego połowa należała do regularnej armii, a przynajmniej miała jej umundurowanie. Nie tyle szli, co skradali się. Zdanowiczowi skojarzyli się z nagonką. W takim razie gdzie czaili się myśliwi?

      Cisza nie trwała długo. Jeden z buntowników nadepnął na minę i z urwaną nogą odleciał do tyłu. Niby wszyscy byli na to przygotowani, ale zaskoczenie i tak było spore.

      Ranny wył, wzywając pomocy. Z taką raną długo nie pociągnie. Zdanowicz o tym wiedział, ranny wiedział i wszyscy, którzy to widzieli.

      – Ognia – rozkazał Wieniawa.

      Wentyl wystrzelił. Gość z RPD stanął zdumiony, nie wierząc w to, co go spotkało. Przez ranę na piersi wyciekało z niego życie. Mimo że stał, był już martwy.

      Zdanowicz przestał się nim zajmować i przeniósł uwagę na kolejnych. Zdążył w samą porę. Jeden z najbliższych żołnierzy właśnie przymierzał się, aby cisnąć granatem. Nic z tego, przyjacielu. Czerwona plamka celownika spoczęła na czole rebelianta. Padł strzał. Człowiek zwiotczał, a granat upadł pod jego nogi i detonował sekundę później. Kolejny do statystyki.

      Wkrótce na przedpolu zwijało się kilka ciał. Reszta atakujących poszukała osłony i teraz pruła w stronę Polaków długimi seriami, zupełnie nie licząc się z amunicją. Dwóch nie wytrzymało nadmiaru ciśnienia i uciekło. Nikt ich nie zatrzymywał.

      Wentyl wystrzelał magazynek i sięgnął po kolejny. Podniecone krzyki z dołu sprawiły, że wytężył słuch. Zdaje się, że buntownicy dostali posiłki. Kilkanaście nowych osób dołączyło do tych, które już zaległy u podstawy wzgórza.

      Strzelił, lecz trafił w pień. Bywa i tak. Wieniawa kosił przedpole, nie pozwalając wrogom wychylić głów. To głównie na nim skupiał się ogień rebeliantów. Za to major, jak przystało na zawodowca, trafiał cele sztuka po sztuce, z wprawą terminatora. W zaciętości wtórował mu Albin. Terkotały automaty. Na razie nikt z Polaków nie został postrzelony, Słowakom najwyraźniej brakowało doświadczenia, a pewnie i szczęścia. Jak tak dalej pójdzie, obie strony zostaną tu do końca świata albo przynajmniej do wyczerpania zapasu amunicji.

      Nagle pomiędzy drzewami, na wysokości stanowiska zajmowanego przez Słonia, rozległa się głucha eksplozja i na ziemię poleciały gałęzie oraz ścięty czubek jodły. Co to było?

      Wentyla aż zaswędziały uszy od fali uderzeniowej.

      – Moździerze – rozległ się zduszony okrzyk wzdłuż stanowisk.

      A więc to tak! Ci parszywcy przytargali ze sobą ciężki sprzęt i teraz zaczną im miotać na głowy cały ten złom. Kaliber był bez znaczenia, wytłuką ich bez dwóch zdań. Pierwszym granatem się wstrzelali, następne będą już formalnością. Skurkowańcy ustawili się na szosie, bo przez las tego nie przenieśli.

      Po pierwszej eksplozji w Słowaków wstąpiły nowe siły. Już nie pukali smętnie, trochę dla kurażu, lecz szykowali się do ataku, rozciągając skrzydła na prawo i lewo. Polaków czekało prawdziwe Alamo. W błocie i deszczu.

      Wentyl wystrzelił w stronę sekcji granatnika RPG-7, czyli operatora i pomocnika dźwigającego dodatkowe ładunki. Obaj mieli spore szczęście, gdyż w tym samym momencie wskoczyli do wykrotu, przebiegającego w połowie stoku.

      Należało ich mieć na oku, żeby nie posłali Polaków do nieba szybciej, niż ci by chcieli.

      Sytuacja zrobiła się nieprzyjemna. Słowacy przestali się patyczkować, a przewaga leżała już po ich stronie. Czas grał na niekorzyść komandosów, lecz możliwości manewru były żadne. Jeżeli poderwą się do ucieczki, dosięgnie ich ogień broni maszynowej i granatników, a jeśli pozostaną, poszatkują ich w końcu odłamki z moździerza.

      Rebelianci podchodzili coraz bliżej, ufni w moc prowadzonego ostrzału. Kilku padło, reszta parła naprzód z podziwu godną determinacją.

      W pewnym momencie Wentyl zauważył, że ma do dyspozycji ostatni magazynek. Trzydzieści СКАЧАТЬ