Władcy chaosu. Vladimir Wolff
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Władcy chaosu - Vladimir Wolff страница 23

Название: Władcy chaosu

Автор: Vladimir Wolff

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Боевая фантастика

Серия: WarBook

isbn: 9788365904393

isbn:

СКАЧАТЬ wyglądał na zrażonego słowami kaprala. Sztucer zarzucił na ramię i teraz wpatrywał się w nich przenikliwym spojrzeniem.

      – Dzięki za pomoc – powiedział spokojnie starszy sierżant.

      – Nie ma sprawy.

      Konwersacja zaczęła przypominać wymianę uprzejmości w przelocie na miejskiej ulicy, a nie w środku lasu, tuż przed zmierzchem, parę minut po starciu z przeciwnikiem.

      – Jak możemy się odwdzięczyć?

      – Wy mnie? Chyba niczym.

      – Co pan tu właściwie robi?

      – Parę tygodni temu wyszedłem na polowanie, a że parę kilometrów stąd mam chatę, to nie widzę potrzeby jeździć do miasta. Zresztą tu jest teraz mój dom. Z żoną się rozwiodłem. Ona wzięła wszystko, kamienicę w Krakowie, firmę, samochód. Ta chałupa to jedyne, co mi zostało.

      – Pogratulować.

      – Czego? Rozwodu? Z torbami mnie suka puściła.

      – Nie tego, tylko spokoju.

      – To, co mówił ten synek, to prawda? – Starzec wciąż był nieufny.

      – Nie wiem, co panu powiedział, ale jest jeszcze gorzej.

      – Podobno nie ma Warszawy. A Krakowa?

      – Kraków akurat stoi.

      – Cholera. – Zawód w głosie myśliwego brzmiał autentycznie. – Nie ma człowiek szczęścia w życiu.

      – Nie ma pan źle. Trzeba na wszystko spojrzeć z odpowiedniej perspektywy. Jak się wydaje, najgorsze mamy za sobą, a pan przetrwał apokalipsę, nawet o niej nie wiedząc. Nie ma po co tam teraz wracać. Dopiero się organizujemy. Lata miną, zanim całość zacznie składnie funkcjonować. A tu cisza, spokój. Mam rację?

      – Nie do końca. – Dziadek podrapał się po zarośniętym policzku. – Dwa tygodnie temu zaczęli się tu pojawiać tacy, wiecie, co mam na myśli. Ni to wojsko, ni straż graniczna. Naszych jakby wywiało. Ja im tam w drogę nie wchodziłem, bo i po co? Robili wypady przez granicę. Trochę mnie to dziwiło, że nasi nie reagują, ale jak mówię, nie lubię wtykać nosa w nie swoje sprawy.

      – A co się działo na Orawie?

      – Sporo. Ja tu każdą ścieżkę znam. Lepszy od TOPR-u i straży granicznej jestem. Za zwierzyną czasami trzeba daleko chodzić – dodał tonem usprawiedliwienia.

      – Nam się proszę nie tłumaczyć. – Wieniawa nie potrafił ukryć rozbawienia.

      – Przecież wiem. Ja tylko tak.

      – Co dalej?

      – Nie podobało mi się to, ale co miałem zrobić.

      Powystrzelać sukinsynów, jesteś w tym dobry – cisnęło się na usta Wentylowi, lecz już się nauczył, że lepiej trzymać język za zębami.

      – Trwało to do dzisiaj. Tropiłem dzika i widzę, jak śmigłowiec, którym lecieliście, został strącony nad samą granicą. Myślę sobie: tak dalej być nie może, więc poszedłem za wami. Ledwo was dogoniłem.

      – Zdążył pan w samą porę.

      – Rannego macie.

      – Pilot się trochę poobijał, ale nic mu nie będzie.

      – A z wami co?

      – Mamy zadanie do wykonania.

      – Może się przydam?

      – Nie mogę pana narażać.

      – Okolicę znam, lepszego przewodnika nie znajdziecie – kusił dziadek, któremu jak widać spodobała się zabawa w podchody.

      – Co o tym sądzisz, Krzysiek? – Wieniawa mrugnął. – Pan… Jak się pan właściwie nazywa, bo nie mieliśmy jeszcze przyjemności?

      – Kajetan wystarczy.

      – Panie Kajetanie, co ja mam z panem zrobić?

      – Zabrać ze sobą.

      – Dodatkowa lufa się przyda. – Wentyl poparł myśliwego. – Sam widziałeś, że ze stu metrów pan Kajetan muchę w jaja trafia.

      – Dużo ma pan amunicji?

      – Skończmy z tymi tytułami, sierżancie. W wojsku to ja byłem majorem, ale uwzględniając obecne warunki, mogę zostać szeregowym.

      – A firma, o której… wspominałeś?

      – Ochrona osób i mienia. Największa w Małopolsce. Nie pasuje?

      – Pasuje, jak najbardziej. – Wieniawa z uznaniem kiwnął głową. – To co z amunicją, szeregowy?

      – Dwadzieścia sztuk.

      – Mało.

      – Wystarczy. Jeden strzał, jeden trup.

      – Mógłbym się jeszcze dowiedzieć, gdzie przeszliście szkolenie?

      – W 56 KS.

      – O… – zająknął się Wieniawa. – Na stanowisku?

      – Ja nią dowodziłem. A teraz jazda. Dostatecznie dużo czasu zmitrężyliśmy.

      Od początku ten człowiek wydawał się Wieniawie znajomy. Teraz już wiedział, w którym kościele dzwoniło. Zmyliła go broda. A swoją drogą, jaki ten świat mały. Natknąć się na majora w tej głuszy, kto by się spodziewał.

      3:

      Rebelianci za cholerę nie chcieli odpuścić. Noc i pół kolejnego dnia minęło oddziałowi Wieniawy na kluczeniu po górach i próbach wyrwania się pościgowi.

      Po kilkunastu godzinach intensywnego wysiłku wszyscy czuli potężne zmęczenie. No, prawie wszyscy, bowiem major i Wieniawa wyglądali, jakby dopiero szykowali się do przebiegnięcia maratonu.

      Problemem był brak radia. Góralczyk nie wiedział, gdzie są i co robią. Do myślenia powinien im dać prosty fakt, że helikopter nie powrócił na lądowisko. Wentyl wyobraził sobie wkurzenie Góralczyka i irytację Cieplińskiego. Prosta z pozoru misja posypała się na samym początku. Bez łączności ich starania zdadzą się psu na budę. Jedyna korzyść z nich taka, że przynajmniej wiązali sporą grupę próbujących ich dopaść Słowaków.

      Pociągną jeszcze godzinę, dwie, góra trzy, później padną. Major poprowadził ich tak, że zatoczyli wielkie koło i na koniec znaleźli się niedaleko Orawskiego Podzamcza, mając szosę na lewo od stanowiska, które zajęli.

      Robot wyszczerzył zęby na odgłos wybuchu, który targnął powietrzem СКАЧАТЬ