1989. Barwy zamienne. Marek Migalski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу 1989. Barwy zamienne - Marek Migalski страница 17

Название: 1989. Barwy zamienne

Автор: Marek Migalski

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Историческое фэнтези

Серия:

isbn: 978-83-8110-938-3

isbn:

СКАЧАТЬ Michała i chce z nim być do końca życia, tak jak to sobie obiecali przed kilkoma miesiącami. Że chce z nim być nawet wówczas, gdy on pójdzie do więzienia za podziemną działalność. Nic z tych przewidywań i planów się nie spełniło, ale oni wtedy o tym nie wiedzieli. Świat był ich, nie bali się go, czekali na to, co dobrego i wspaniałego im przyniesie.

      Spotkanie zakończyło się grubo po północy. Rozchodziliśmy się do swoich mieszkań, a że domek Benka leżał na obrzeżach R., to prawie całą drogę szliśmy razem. Już nie rozmawialiśmy o polityce, już nic nie było na poważnie. Zwyczajne wygłupy licealnej młodzieży, z małym dodatkiem ironii czterdziestoletniego wujka. Wiedziałem, że mnie zaakceptowali i że to pozwoli mi przebywać z nimi od czasu do czasu. Tym samym będę mógł spotykać się z Michałem w innym otoczeniu niż jego rodzinny dom. Mój plan się powiódł, a ja byłem z jego wykonania bardzo zadowolony.

      Przy pożegnaniu z chłopakami uścisnęliśmy sobie dłonie. Ola jakoś machinalnie i mechanicznie, po tym, jak pocałowała się z Dyziem, Wieśkiem i Darkiem, także mnie nadstawiła policzek. Zbliżyłem swoją twarz i na ułamek sekundy nasze spojrzenia się spotkały. To było elektryzujące. Miałem zresztą wrażenie, że i ona przez chwilę była zakłopotana lub, co więcej, podekscytowana tym nagłym dotknięciem naszych policzków. Szybko odwróciła wzrok, ja także udałem, że nic się nie stało. Michał niczego nie zauważył. Poszedłem do siebie, ale długo nie potrafiłem zasnąć. Myślałem o Oli. Myślałem o Soni. I o mojej żonie, która zmarła ponad trzydzieści lat wcześniej. Sen nie nadchodził. Dopiero nad ranem udało mi się stracić przytomność.

      Marzec

      Dni były coraz dłuższe, choć mnie wydawało się, że zaczynają mknąć coraz szybciej. Może to kwestia wiosny, którą czuć było już za progiem, a może tego, że pierwszy szok, związany ze znalezieniem się w nowej sytuacji, powoli mijał i wszystko stawało się jakieś zwyczajne i normalne – zapachy, smaki, dźwięki, ludzie.

      Spotykałem się z Sonią. Regularnie co wtorek, już po zajęciach, jechaliśmy gdzieś na kolację, najchętniej do Doliny Trzech Stawów, gdzie działała w miarę przyzwoita restauracja, a potem do hotelu asystenckiego. Rano się rozstawaliśmy, ale prawie zawsze udawało jej się przyjechać do mnie na weekend do R.

      Jej obecność w moim życiu została odnotowana przez Michała i chłopaków, co zresztą jeszcze przychylniej ich do mnie nastawiło – byłem w ich oczach luzakiem, który sypia ze swoją studentką, niewiele zresztą starszą od nich. Jedynie Ola jakoś nie darzyła Soni sympatią, ale nie dawała tego po sobie poznać i gdy dwa razy przyszło im się spotkać, to grała przyjazną i życzliwą. Tylko ja, znając ją przecież bardzo dobrze, zdawałem sobie sprawę z tego, że coś jest nie tak i że nie przepada za Sonią. Złapałem ją kilka razy w czasie tych dwóch spotkań na tym, że uważnie się jej przypatrywała, i to bynajmniej nie z sympatią. Nie była to też wrogość, raczej jakiś rodzaj dystansu i bacznego lustrowania każdego ruchu i gestu.

      Podczas jednego z takich sobotnich spotkań w piwiarni w centrum miasta, przy rynku głównym, doszło zresztą między dziewczynami do delikatnej kłótni, której prawie nie odnotowali inni obecni, ale nie uszła ona mojej uwadze. W pewnym momencie Sonia wyraziła się o Urbanie, komunistycznym propagandziście, jako o złym człowieku. Ola szybko zareagowała:

      – Nie ma złych ludzi, są tylko złe uczynki.

      To była cała ona. W innych widziała prawie samo dobro, a naganne postępowanie każdego z bliźnich potrafiła wytłumaczyć i wybaczyć.

      – Ależ oczywiście, że są, i ten uszatek właśnie do nich należy – oponowała Sonia.

      – Nie – upierała się jak dziecko Ola. – Ludzie mogą postępować źle, ale to nie oznacza, że są źli.

      – A Hitler i Stalin? – Sonia odbiła piłeczkę. – Nie byli źli?

      – Nie – szybko, ale bez przekonania odpowiedziała Ola.

      Ktoś zmienił temat i dyskusja pomknęła w inną stronę, ale dziewczyny długo się do siebie nie odzywały. Właściwie prawie do końca imprezy już milczały. Widziałem, że w myślach odtwarzają tę wymianę zdań, wymyślają celne riposty i miażdżące argumenty, które wbiłyby przeciwniczkę w podłogę. Rozmowa jednak dotyczyła już czego innego i nie było można wrócić do poprzedniego wątku bez wyjścia na aroganta i kogoś, komu zalega afekt na żołądku i kto chce się pokłócić. Każdy z nas to czasami przeżywał – to symulowane przeprowadzanie dyskusji na nowo, z nowymi ripostami i przykładami nie do odparcia, które uwypukliłyby nasz punkt widzenia, a interlokutora ośmieszyły i ukazały jego marność. Właśnie tego w tamtej chwili doświadczały obie dziewczyny. Uczyły się, że życie nie wraca, że jest jednorazowe i że nigdy nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Doświadczały podstaw wariabilizmu, choć pewnie nigdy by tego tak nie określiły.

      Wzruszyłem się zresztą wówczas, bo dopiero w tym momencie uświadomiłem sobie, jak dawne to były czasy, jak zamierzchła przeszłość. Przecież wtedy, pod koniec dwudziestego wieku i na początku dwudziestego pierwszego, wszyscy posługiwali się tymi terminami. Tymi, czyli dobrem i złem. Jakieś uczynki tak określano, a nawet, w co naprawdę trudno mi było uwierzyć, takimi epitetami opisywano osoby. Ludzi etykietowano jako dobrych albo złych. To jednak niesamowite i świadczące o tym, jak bardzo archaiczna była to epoka. Ktoś zrobił coś nagannego czy zakazanego i od razu mówiono o tym jako o złym czynie. Co więcej, takiego człowieka określano jako złego i zamykano w więzieniu!

      W R. było stare, poniemieckie jeszcze więzienie. Jedno z najbardziej ponurych w całym kraju. Zbudowane z czerwonej cegły, na planie krzyża, było miejscem odosobnienia dla najcięższych zbrodniarzy z najwyższymi wyrokami. Widywałem ich czasami w okresie swojej młodości, jak jechali pod strażą na jakieś roboty. Ponurzy, zwaliści, z posępnymi twarzami, ubrani w szare lub brązowe drelichy. Na samą myśl, że człek mógłby się znaleźć z nimi na osobności, cierpła skóra na plecach.

      A przecież nie byli winni temu, jak potoczył się ich los i co zrobili innym ludziom. Ale do tego doszliśmy dopiero w latach trzydziestych dwudziestego pierwszego wieku. Gdy efekty badań wielu zespołów kognitywistów, prymatologów i neuronaukowców ujrzały światło dzienne, jasne stało się, że pojęcia dobra i zła są anachroniczne. Zwłaszcza w ocenie ludzi. Czułem to już wcześniej, jeszcze w czasach studiów, kiedy społecznie pełniłem funkcję kuratora sądowego do spraw nieletnich. Moim obowiązkiem było odwiedzenie raz w miesiącu każdej z ośmiu rodzin powierzonych mojej pieczy. To była tak zwana patologia, jak określano rodziny odbiegające od normy. To, co tam zobaczyłem, na zawsze odmieniło mój pogląd na wychowanie, edukację oraz ocenianie moralne człowieka. W tych domach przemoc była na porządku dziennym, dzieci były bite kilka razy w tygodniu. Konkubenci matek pili, uprawiali z nimi seks na oczach dzieci, molestowali je. Przekleństwa były czymś naturalnym, niezauważalnym, traktowanym jak powietrze. Tak samo jak przemoc, wyuzdany seks, wulgaryzmy.

      Dzieci, które tam spotykałem, gdy miały po kilka lat, były nieświadome tego, że świat może być inny; że ojciec czy ojczym może przytulić, zamiast gwałcić; że matka może zaśpiewać kołysankę, a nie pijacką piosenkę; że wujkowie to nie dupczący matkę i siostrę degeneraci śpiący we własnych rzygowinach, ale kochający członkowie rodziny, którzy obdarowują prezentami i zabierają do parku lub na lody. Te dzieciaki jedynie cierpiały, sądząc, że tak musi СКАЧАТЬ