Inna. Max Czornyj
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Inna - Max Czornyj страница 7

Название: Inna

Автор: Max Czornyj

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Классические детективы

Серия:

isbn: 978-83-8075-781-3

isbn:

СКАЧАТЬ do diabła, nie mamy piętnastu lat.

      – Ojej, dziękuję. – Uśmiecham się i robię niezdarny ruch. Zabrakło kilku centymetrów, a wbiłabym laskę prosto w wypolerowany na glanc lakierek Macieja. – Przepraszam…

      Tylko się uśmiecha. Szeroko, szczerze. Na jego twarzy marszczą się nie tylko kurze łapki, lecz także dołki policzków i delikatne bruzdy pod oczami. Ma w końcu trzy albo cztery lata więcej ode mnie. Wdycham cierpki, ziołowy aromat jego perfum.

      – Chyba przesadziłam z winem na rozgrzewkę – tłumaczę się.

      – Musiała chlapnąć parę łyków, żeby nie rzucić się na ciebie jeszcze w progu. – Elwira prawie krzyczy. Dobrze wiedziałam, że zabieranie przyjaciółki na randkę to kiepski pomysł. Kolejny z serii życiowych błędów…

      – Alkohol ponoć podkręca atmosferę. Bo chyba nie studzi?

      Maciej puszcza do mnie oko. Zdaje się, że w ogóle nie jest przejęty. Całują się z Elwirą w policzki i wymieniają kilka uprzejmości. Chwilę później on polewa nam wino, ale sam – jak zwykle – nie pije. Wystarcza mu tonik z limonką, który, jak twierdzi, doskonale przygotowuje jego kubki smakowe na prawdziwą ucztę. Na królewską ucztę u księżniczki Gabrieli.

      Księżniczka Gabriela brzmi lepiej niż Kraus.

      Prawda jest jednak taka, że zamiast uczty może być wtopa. Wstawiam kwiatki do wazonu, wlewam do środka zimną wodę i zerkam do piekarnika. Mięso z pewnością się nie spaliło, ale sos pod nim ledwie bulgocze. Półtorej godziny w temperaturze stu pięćdziesięciu stopni na każdy kilogram to chyba zbyt mało. Nie powinnam była eksperymentować. Podkręcam piekarnik do oporu i sięgam po szczypce. Wokół mam dość blatów, by w razie czego się podeprzeć, więc mogłam odstawić laskę. Podnoszę kolejne pokrywki idealnie lśniących garnków.

      Czarny ryż jest już prawie gotowy. Chiński sos, który przygotowałam zgodnie z instrukcjami kucharza z warszawskiej knajpki, również. Choć mogę się założyć, że nie podyktował mi najważniejszego składnika. Albo umyślnie coś podmienił.

      – W razie czego o rzut beretem mamy niezłą restaurację rybną. – Żartem pokrzepiam przede wszystkim siebie. – Podają tam świetnego halibuta.

      – I mają widok na Bałtyk. – Elwira chyba poradziła sobie z kolejnym kieliszkiem. Zaczyna plątać się jej język. – Ty też masz niezły widok na morze – mamrocze. – Powiedz Maciejowi skąd.

      Kręcę z rezygnacją głową. Odwracam się, bo cała sytuacja dziwnie mnie peszy.

      – Z sypialni – szepczę jak spłoszona guwernantka. Albo jak młokosowata uczennica.

      – No więc właśnie.

      Elwira wymownie cmoka. Kątem oka widzę, że Maciej się uśmiecha, poprawiając sztućce na obrusie. Nie potrzebowali mojego zaproszenia, by usiąść przy głównym stole. Nakrywałam go przez cały ranek i liczyłam na słowa pochwały. Ale mniejsza z tym. Specjalnie dobierane serwetki, ręcznie szyte stroiki oraz zabytkowe koziołki to tylko część detali.

      Najważniejsze jednak zawsze jest przecież żarcie.

      – Może otworzymy jeszcze wino? – Elwira głośno odstawiła kieliszek. – Chyba czas na coś nieco lżejszego.

      – Wybierzcie, na co tylko macie ochotę.

      – Ja zostanę przy toniku. – Maciej podnosi się i zapina marynarkę. Rusza w moją stronę, ale nie czuję przy tym dawnego przyjemnego dreszczyku. – Pomóc ci w czymś?

      Zatrzymuję wzrok na jego idealnie ułożonych, poprzetykanych siwizną włosach. Musiał poświęcić mnóstwo czasu, żeby uzyskać tak wymuskaną fryzurę. Tak samo zarost. Dwumilimetrowy, z doskonale wygoloną szyją i zaznaczonymi baczkami. Nie jest lalusiem, ale przykłada wagę do elegancji. To akurat duży plus.

      – Wybierz wino dla Elw – rzucam, szukając żaroodpornych rękawic. – Śmiało, nie krępuj się.

      Jedyną osobą, która się krępuje, jestem ja. Maciej mija mnie i delikatnie przeciąga dłonią po mojej talii. Odsuwam się zdecydowanie bardziej nerwowo, niżbym chciała. Właściwie wolałabym się w ogóle nie ruszać. Mógłby mnie przytulić, objąć swoimi długimi rękoma i wtedy zapadłabym się w niego. Świat przestałby istnieć. Czas przestałby biec. A ja przestałabym…

      Tak naprawdę przez cały czas myślę o czymś innym.

      Nie mogę ciągnąć tych smutnych myśli już ani chwili dłużej, bo inaczej wpadnę w szał i zrobię z siebie pośmiewisko. Wyłączam piekarnik, uchylam jego drzwiczki, a potem ruszam w stronę holu. Obcasy na przemian z laską stukają o posadzkę, a echo wżyna się w mój mózg.

      Dłużej nie wytrzymam. Złe przeczucia najlepiej gasić w zarodku, bo szybko przekształcają się w natręctwa i fobie.

      – Przepraszam na chwilę – rzucam, wychodząc z połączonej z kuchnią jadalni. – Zaraz wracam, gośćcie się jak u siebie.

      – Idź, Krausie, czyń swoją powinność. – Elwirze plącze się język, co jest normalne, jeżeli w ciągu półtorej godziny obaliło się półtorej flaszki. Następna będzie jej gwoździem do trumny.

      Kieruję się ku schodom. Oblepiona potem rączka laski ślizga mi się, więc wbijam paznokcie w skórzany oplot. Lekarze mieli rację, mówiąc, że najlepsza byłaby zwykła laska ortopedyczna, lecz wtedy jeszcze siliłam się na oryginalność. Wybrałam przedwojenny bambus z rączką pokrytą pasami zdartymi z grzbietu krokodyla oraz posrebrzaną główką. Teraz częściej czułam się jak cyrkowiec niż elegancka dama. Perspektywa, jak widać, zmienia się z wiekiem.

      Od incydentu śpię w sypialni na dole, która pierwotnie miała być pokojem dla gości. Jednak przez ostatnie lata żaden z nich (nie wliczając mojej córki, ale córka przecież nigdy nie jest gościem w domu rodzica) nie zdecydował się na nocleg. Maciej kilka razy się do tego szykował, lecz w przypływie niespodziewanej pruderyjności zawsze hamowałam jego zapędy.

      Mimo fizycznego inwalidztwa złe przeczucia przydają mi dodatkowych sił. Po schodach wchodzę tak szybko, jakby nigdy nic mi się nie przytrafiło. Zatrzymuję się tylko na chwilę, by rzucić okiem na mieniący się w słońcu Bałtyk i gnące się korony sosen. Na szczęście bryza jest ciepła, a na plaży pewnie nie ma gdzie szpilki wcisnąć. Między innymi dlatego przed dwunastoma laty zdecydowałam się kupić ten absurdalnie drogi, zdecydowanie zbyt wielki dom. Przepłaciłam prawie dwukrotnie, by zostać dumną obywatelką luksusowego osiedla tuż nad polską riwierą i móc po kąpieli w morzu osuszyć się we własnym ogrodzie.

      Wtedy Baltic Resort liczył tylko pięć czy sześć domów. Dzisiaj to całe osiedle skopiowanych jota w jotę rezydencji, w których jedynym zmieniającym się elementem są liczba garaży i zaparkowane w środku auta. Ostatnio doszła rywalizacja na wielkość zewnętrznych basenów, lecz ja nie biorę w niej udziału. Fakt, że kiedyś do Bałtyku miałam pięć minut, a teraz, zanim wyjdę z wewnętrznych uliczek, przez kwadrans muszę kluczyć między murami, wielkimi bramami i wymuskanymi żywopłotami, nastawia mnie do sąsiadów wystarczająco negatywnie. Nawet jeśli chodzi o rywalizację.

СКАЧАТЬ