Na dwóch kołach do kwadratu. Bartłomiej Kargol
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Na dwóch kołach do kwadratu - Bartłomiej Kargol страница 7

Название: Na dwóch kołach do kwadratu

Автор: Bartłomiej Kargol

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Путеводители

Серия:

isbn: 978-83-944464-0-6

isbn:

СКАЧАТЬ pojawił się asfalt, a już sam fakt jego istnienia był niebywałym komfortem.

      Mimo kiepskich dróg w tym rejonie widoki były piękne. Delikatne góry z pokrywą zielonej roślinności, znikoma ingerencja cywilizacji, las, w oddali w dolinie rozpościera się niebieska płachta jeziora Lacul Tileagd.

      Dojechaliśmy do krajowej „1”, na której natężenie ruchu było nieporównywalnie wyższe, co po jeździe drogami lokalnymi stanowiło wysoki kontrast. Już samo włączenie się do ruchu w lewą stronę było odrobinę problematyczne, a to był przecież dla nas dopiero początek tej trasy. A trasa ta była dokładnie taka aż do samego Cluj-Napoca.

      Na naszym pasie komplet pojazdów ułożonych jeden za drugim. Na przeciwnym dokładnie to samo, co nie przeszkadzało niecierpliwym kierowcom wyrywać się co chwilę, by znaleźć się kilka aut wcześniej, niejednokrotnie chowając się w ostatniej chwili przed tym jadącym z naprzeciwka. Na tej drodze niewielu przejmowało się przepisami i konwenansami – wyprzedzanie na trzeciego, przed zakrętem, na zakręcie, przed wzniesieniem to normalka. Do plusów można by zaliczyć fakt, że Rumuni jeżdżą dużo szybciej niż litera prawa na to pozwala, co skracało czasowo nasz pobyt na tej drodze.

      Pamiętam sytuację, gdy jeden z kierowców ciągnących się naszym pasem nie wytrzymał i zaczął manewr wyprzedzania. Minąwszy kilka aut na horyzoncie pojawił się wóz policyjny. Kierowca ów nie mając wielkiego wyboru, ciągnął dalej manewr, zmuszając policję do przyhamowania. Wtedy to kierowca powrócił na nasz pas, a policja spokojnie pojechała dalej, w ogóle nie reagując na zajście, które notabene miało miejsce między dwoma wzniesieniami.

      Trochę szalona jazda odbywała się na tej drodze, co na początku wprawiało w nie lada zakłopotanie, które jednak po kilkunastu minutach pobytu na jezdni stawało się konieczną rutyną. Niemniej widziałem tutaj całkiem sporą liczbę bardzo niebezpiecznych manewrów, które jednak ostatecznie okazały się na tyle bezpieczne, że nic nikomu się nie stało, więc albo mowa tu o nieprzeciętnych umiejętnościach, albo o nieprzeciętnym szczęściu.

      Przed Cluj-Napoca skręciliśmy na autostradę. Tu pierwszy raz Zuźka dostała solidny wycisk fizyczny. Do tej pory nasze prędkości ocierały się o granicę 120 km/h, więc były bardzo niewinne. Oczywistym było, że skoro wdepnęliśmy na kawałek szybkiej, bezkolizyjnej trasy, chcieliśmy rozruszać troszkę nasze maszyny. Przekręciłem więc energicznie manetkę głęboko w dół. Zuźka głośniej zakrzyczała, bynajmniej nie z powodu niezadowolenia – to był raczej okrzyk bojowy. Zwinnie wyprzedziliśmy Szychę i jego Hondę, a im szybciej jechaliśmy, tym niżej musiałem położyć się na Zuźce, gdyż wiatr – niczym tutaj nieskrępowany, bo przecież Zuźka nie ma ani szybki, ani owiewek – parł na mnie bardzo silnie i niebezpiecznie było się mu przeciwstawiać. Wskazówka prędkościomierza zatrzymała się na 170 km/h. Całkiem nieźle, zważywszy na obciążenie bagażem.

      Tych kilkadziesiąt kilometrów jazdy autostradą błysnęło niczym flesz polaroida. W miejscowości Turda ponownie wjechaliśmy na krajową „1”, kierując się do Sebes, gdzie kolejny raz włączyliśmy się do ruchu na autostradzie. Tym razem również nie oszczędzaliśmy motocykli. Szycha jechał przede mną. Był to równie przyjemny odcinek, ale Zuźka chyba nie do końca podzielała mój entuzjazm. Zaczęła kaszleć, brakowało jej oddechu i traciła moc, by wreszcie stracić ją całkowicie i zamilknąć. Zgodnie z zasadą zachowania pędu, zostało mi do przejechania nie więcej niż kilkadziesiąt metrów na biegu jałowym. Musiałem dostać się na prawy boczny pas awaryjny. Autostrada była mało uczęszczana przez kierowców, więc nie miałem z tym problemu. Zatrzymałem się, w głowie układając różne scenariusze. Były to głównie dramatyczne scenariusze, choć nie byłem tą sytuacją zezłoszczony ani sfrustrowany. Awaria Zuźki czy Hondy musiała być w pewnym sensie wkalkulowana w wyjazd i choć nikt z nas nie zakładał takich wydarzeń, to trzeba było być świadomym możliwości ich wystąpienia. Niewątpliwie awaria skomplikowałaby dalszą wycieczkę, a awaria na autostradzie zdecydowanie spotęgowałaby wrażenie wielokrotnie.

      Szycha zatrzymał się kilkaset metrów przede mną, gdy zauważył, że zniknąłem z jego lusterka. Miał dylemat, bo nie wiedział, co się dzieje i nie za bardzo wiedział, jak się tego dowiedzieć. Nie mógł zawrócić na autostradzie i jechać pod prąd, choć technicznie nie było to bardzo skomplikowane z racji znikomego ruchu. Cofać się własnymi mięśniami z motocyklem to też nie najlepszy pomysł. Więc dłuższą chwilę byliśmy zawieszeni na dwóch końcach tej samej nieświadomości – co się do cholery stało?

      Próbowałem kilka razy przywrócić Zuźkę do życia, lecz bezskutecznie. Okej, może po prostu chwilę zaczekać? Może Zuźka się zmęczyła? Może potrzebuje chwili odpoczynku? Może z wrażenia się przegrzała? Spróbowałem odpalić ją jeszcze raz… i rozległ się entuzjastyczny dźwięk Zuźki mówiący mi ni mniej, ni więcej: „Lecimy dalej, Bert”. Dla pewności przygazowałem kilka razy. Wszystko wyglądało bardzo normalnie. Szybko włączyłem się do ruchu i równie szybko zbliżyłem do Szychy, który cierpliwie czekał na pasie awaryjnym. Gdy do niego dojeżdżałem, machnął energicznie ręką, bym się nie zatrzymywał tylko gonił dalej. W lusterku widziałem jak wjeżdża na pas jezdny i po kilku kilometrach był już obok mnie, z lewej strony. Spojrzałem na niego, on podniósł dłoń z pytającym kciukiem skierowanym ku górze. Odpowiedziałem podobnym gestem, z tym, że w trybie oznajmiającym. Dopiero kilka dni później zorientowałem się, że ta chwilowa niedyspozycja Zuźki to nawrót choroby z przeszłości, którą zresztą sam próbowałem wyleczyć – jak się okazało bezskutecznie. Mowa tu o podciśnieniowym kraniku paliwa i jego membranie.

      W drodze pomiędzy Sebes a Sibiu Matka Natura szykowała nam niespodziankę. Spoglądając w górę wiadomym było, że nie jest w najlepszym humorze. Jasność została przysłonięta przez złość, która przerodziła się w łzy gniewu. Postanowiliśmy nie doświadczać skutków tych emocji. Zjechaliśmy więc na pobliską stację paliw. Mała, skromna stacja z dwoma dystrybutorami, z zadaszeniem i małym pomieszczeniem – bodajże sklepem. Zaparkowaliśmy przy krawężniku tuż przed wejściem. Oprócz sprzedawcy byliśmy tylko my. Trochę zmokliśmy, choć deszcz ten to dopiero preludium do poważniejszego wydarzenia. Kiedy ściągaliśmy kaski i rękawice, podszedł do nas sprzedawca. Człowiek niezbyt wysoki, około 50 lat, w ciemnoczerwonym kombinezonie, z bujną szatynową czupryną i wąsem pod nosem. Stanął za moim motocyklem i zadał mi pytanie:

      – Co to za motocykl?

      – Suzuki GS 500.

      Grzecznie odpowiedziałem i choć moja odpowiedź była jasna i szczera, to wprawiła tego pana w nie lada konsternację. Jego twarz skrzywiła się w dziwny grymas, jakby dosłownie przed sekundą wypił szklankę świeżo wyciśniętego soku z najbardziej kwaśnej cytryny. Przemielił ustami i ze wzrokiem skupionym obok mnie, gdzieś w dal, gdzieś w otchłań, analizował całe zajście. Nie wyrażał złości czy gniewu – wyrażał zrezygnowanie i niechęć z przymusu przebywania w tym miejscu o tym czasie. Gdyby włożyć mu do ust cienkie cygaro, założyć kapelusz na głowę i zielonkawe ponczo na tors, mógłby śmiało zostać Człowiekiem Bez Imienia. Gdy ponownie spojrzałem na jego twarz i skojarzyłem fakty przed chwilą zaszłe, doszedłem do wniosku, że pytanie „co to za motocykl?” nie tyczy się marki mojej maszyny. Bynajmniej. Wtedy zrozumiałem, że intencją tego pana było zadanie pytania: „co ten motocykl robi na mojej stacji?”.

      Tak. Ten pan był jak szeryf Bronco broniący swojego rancza i miasteczka. Każdy przyjezdny musiał być skontrolowany. Niedopuszczalnym było, żeby na ranczo szeryfa wstąpić na chwilę odpocząć. Można było się zatrzymać tylko i wyłącznie w interesach, a że my nie zamierzaliśmy robić interesów z szeryfem Brocno, a tylko i wyłącznie przeczekać mokre zrządzenie losu, wzbudziło СКАЧАТЬ