Na dwóch kołach do kwadratu. Bartłomiej Kargol
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Na dwóch kołach do kwadratu - Bartłomiej Kargol страница 5

Название: Na dwóch kołach do kwadratu

Автор: Bartłomiej Kargol

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Путеводители

Серия:

isbn: 978-83-944464-0-6

isbn:

СКАЧАТЬ test naszej czwórki: mnie, Szychy, Zuźki i Hondy. Myślę, że spisaliśmy się bardzo dobrze, co świetnie rokuje na tę bardzo nieodległą przyszłość.

      Przejechaliśmy część południową Polski, całą Słowację i dotarliśmy pod Debreczyn, czyli aż po Rumuńską granicę. Tu też wydaje mi się, że jest bardzo dobrze. Biorąc pod uwagę mój pierwszy tak daleki wyjazd Zuźką, jest to pewien sukces.

      Tego wieczora w motelu Hipka dało się wyczuć wypełniającą nasz pokój ekscytację. Nie z powodu tego, gdzie jesteśmy, ale bardziej tego, że w ogóle jesteśmy. Że jesteśmy w trasie i że przez tych kolejnych kilkanaście dni będziemy mijać setki zakrętów i skrzyżowań w dziesiątkach różnych miejsc. Że przez tych kilkanaście dni będziemy się skupiać na zupełnie innych sprawach i zagadnieniach niż robimy to na co dzień. Że zobaczymy ciekawe miejsca i weźmiemy udział w nieprzewidzianych wydarzeniach. Że poczujemy radość, jaką bez wątpienia daje podróżowanie. Że w pewnym sensie sami się sprawdzimy. Te wszystkie sprawy miały wyjaśnić się już bardzo niedługo.

      DZIEŃ DRUGI

      Trasą przez góry,

      obok rancza szeryfa Bronco,

      wprost na rumuńskie wesele

      Wstaliśmy rano. Gdzieś koło 8.00. To jest bardzo ciężki etap dnia dla mnie. Poranne wstawanie na urlopie, do tego po bardzo męczącym dniu poprzednim.

      Nasz plan to zjeść śniadanie, zapalić papierosa – ta czynność dotyczy akurat tylko mnie – odświeżyć się, spakować i ruszyć dalej.

      Zeszliśmy na dół do mini restauracji, żeby pogadać z Hipkiem. Żeby uraczył nas śniadaniem z kawą. Po tym jak okazało się, że drzwi do mini restauracji są zamknięte, postanowiliśmy skoczyć na szybkie zakupy do oddalonej o jakieś 67 m stacji paliw. Kupić napoje i kanapki. Z zaskoczeniem zauważyliśmy, że drzwi wyjściowe są zamknięte, i nijak nie mogliśmy się wydostać z motelu. Nie pozostało nam nic innego jak użyć dzwonka, by obudzić Hipka.

      Dzwonimy pierwszy raz. Brak odpowiedzi. Odczekaliśmy chwilę i ponowiliśmy próbę. Brak odpowiedzi. Może Hipka tutaj nie ma? Może śpi zupełnie w innym miejscu? A może po prostu śpi jak suseł i leniwie przekłada się z boku na bok. Myśli wirowały nam między głowami i ta lekko komiczna sytuacja opasała nas swymi ramionami.

      Z krążenia po przedsionku i prób wydostania się z motelu wyrwał nas dźwięk otwieranych drzwi. To Hipek. Biały, gruby szlafrok, klamki z paskami naprzemian białe z czarnymi – bardzo popularne u nas kilka, bądź kilkanaście lat temu – i mina. Jego mina mówiąca coś w rodzaju: „Kto do kurwy nędzy budzi mnie w środku nocy? A… to wy”. Mniej więcej to zdanie można było odczytać z twarzy Hipka.

      My, niewiele wcześniej obudzeni, jeszcze nie na pełnych obrotach i Hipek naprzeciw nas. Dawid naprzeciw Goliata. Ale atakujemy:

      – Hej, czy mógłbyś otworzyć nam drzwi frontowe?

      Nic nie odpowiada. Pokazuje na nasze klucze. Kiedy mu je podajemy, tłumaczy – jakby mówił przez sen – że jeden z nich, bo było ich dwa, otwiera drzwi frontowe. Robiąc unik, tłumaczymy Hipkowi, że już próbowaliśmy, niestety z marnym skutkiem. Postanawia sam to sprawdzić i gdybym znów miał zgadywać, co myśli w tej chwili, to stawiałbym na: „Boże, że też musiałeś zesłać mi tych dwóch debili”. Lecz gdy Hipek otwierał drzwi, coś do niego dotarło. Tym kluczem faktycznie nie da się otworzyć tych drzwi. Usta Hipka dziwnie się ułożyły, tworząc skromny i niezamierzony ironiczny uśmiech. Uśmiech ten skierowany do samego siebie, w odpowiedzi na koślawe zrządzenie losu, które pozbawiło go przeżywania ekscytującej przyjemności, jaką daje sen.

      Na stacji pustka, oprócz ekspedientki – pani około 40 lat, w długich, ciemnych, spiętych włosach, o charakterze neutralnym – niezbyt uprzejma, ale też nie odpychająca. Kupiliśmy kanapki i napoje. Fajek niestety nie nabyłem. Na Węgrzech mogą być sprzedawane tylko w specjalnych punktach. Ale zamiast papierosów kupiłem okulary. Zwykłe, tanie okulary przeciwsłoneczne. Poprzedniego dnia podczas jazdy bardzo raziło mnie słońce, pomyślałem więc, że to dobry pomysł, choć nie do końca wiedziałem

      jak sprawdzą się w praktyce. Od tej pory okulary te nazywane były rumuńskimi – choć w zasadzie sam nie wiem dlaczego, bo okulary kupiłem na Węgrzech.

      Z zakupami wracaliśmy do pensjonatu. Przekraczając bramę, zauważyliśmy Hipka przed wejściem. Nadal w szlafroku. Swobodnie chodzącego po trawniku, w jednej dłoni trzymającego fajkę, a w drugiej filiżankę z kawą. Hipek dostrzegając nasze zakupy, już spokojnym i luźnym głosem oznajmił, że przecież mógł zrobić nam śniadanie i kawę. Zadziwiające, jakie zdolności terapeutyczne mają te dwa składniki. Kawa i papierosy.

      Grunt to wyciągać odpowiednie wnioski

      Poprosiliśmy o kawę. Oczywiście nie za friko. Jedna filiżanka kosztuje 1 euro, dwie – 2 euro. Wyciągnąłem banknot 50 euro. Kolejny zrezygnowany uśmiech pojawia się na twarzy Hipka, ale nie poddaje się. Bierze kasę i wychodzi na zaplecze. Stara się, by wydać mi resztę. Po chwili wraca i oddaje mój banknot, mówiąc:

      – Ok, kawa jest darmowa.

      Pierwsze oszczędzone pieniądze.

      Po wypiciu kawy i zapaleniu fajki, bo przecież ja też chciałem poczuć terapeutyczną moc tych substancji, wróciliśmy do pokoju. Po krótkiej odprawie nie pozostało nam nic innego, jak zacząć się pakować. Może trochę niezdarnie nam to wyszło, ale z każdym dniem było lepiej. Tego ranka postanowiłem inaczej zamocować moje bagaże. Też na miejscu pasażera, z tym, że ułożyłem je w linii prostopadłej do osi motocykla, a nie wzdłuż jak dzień wcześniej. To było bardzo dobre rozwiązanie. Miałem więcej miejsca dla siebie, bagaże stabilniej się trzymały i dodatkowo na postojach mogłem użyć ich jako oparcia. Szycha oczywiście pomagał mi przy siatkowaniu. Najpierw torba naramienna jego siatką, a na górze plecak siatką Zetki.

      Odpaliliśmy motocykle. Niech się trochę rozruszają po noclegu. To coś w rodzaju rozgrzewki przed biegami. My w tym czasie ubieraliśmy stroje motocyklowe. Po założeniu kasku wyjąłem rumuńskie okulary i wcisnąłem przez szybkę na nos. I tu zaskoczenie. Nie uwierają, nie przeszkadzają, a dodatkowa ich zaleta, którą trochę później odkryłem, to możliwość jazdy z otwartym kaskiem bez obawy, że jakiś gad wpadnie mi w oko. Przydatne bardzo w miejscach, gdzie wolno jedziemy, bo robi się wtedy gorąco pod zbroją.

      Kiedy wyjeżdżaliśmy Hipek był już w pełni sprawny, a nawet rozpoczął malowanie. Pomachaliśmy mu wdzięcznie, a on odwzajemnił nasz gest uśmiechem. Było coś przyciągającego w Hipku. W ogóle go nie znaliśmy, nawet nie porozmawialiśmy z nim o jego życiu i zajęciu, jednak emanował on silnym spokojem. Zdawał się wyrażać swoim ciałem i zachowaniem opanowanie i kontrolowane olewanie tego co wokół. W jakimś stopniu mógłbym porównać go do Jeffreya The Dude Lebowskiego – ciepłego, wyluzowanego, spokojnego, niegoniącego za niczym, nieszukającego tego „czegoś” kolesia.

      Do Debreczyna mieliśmy kilkanaście kilometrów, więc po dłuższej chwili byliśmy już w mieście. Przejeżdżając Debreczyn, musieliśmy odbić w lewo w kierunku Vamospercs. W Debreczynie życie wyglądało znajomo. I choć budynki, chodniki, światła nie były tak zadbane jak u nas, to przez miasto przepływała rzeka СКАЧАТЬ