Название: Na dwóch kołach do kwadratu
Автор: Bartłomiej Kargol
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Путеводители
isbn: 978-83-944464-0-6
isbn:
Zatrzymaliśmy się na wysokości budki celniczej, obok siebie, na jednym pasie jezdni. Jest to nasza pierwsza kontrola graniczna, więc obarczona niewielką dawką tremy. Dotychczas korzystaliśmy z dobrodziejstwa strefy Shengen, przejeżdżając z jednego państwa do drugiego, ledwo zauważając granicę. Tu musieliśmy udowodnić nasze szczere zamiary. Zacząłem po angielsku:
– Hej.
– Hej, poproszę paszporty – odpowiedziała przyjemnym głosem młoda celniczka. Bardzo urodziwa zresztą.
Celnik stojący obok niej – mniej przyjemny i zdecydowanie mniej urodziwy – dodatkowo poprosił o resztę dokumentów: dowody rejestracyjne motocykli, prawa jazdy i zielone karty, co trochę nas zdziwiło, ale nie nam oceniać panujące tu zasady. Celnik dokładnie przejrzał dokumenty, sprawdził tablice rejestracyjne. Skrupulatny gość. Wszystko, co posiadaliśmy w związku z tą podróżą, było legalne i nie mieliśmy nic, co mogłoby nas tu zatrzymać, więc oczywistym było, że celnicy nas przepuszczą. Pozostawała tylko kwestia czasu kontroli. Na szczęście trwało to bardzo krótko. Po dokładnych oględzinach celnik oddał nam dokumenty, a my zjechaliśmy z drogi, żeby założyć rękawice i kaski. Na ten moment znajdowaliśmy się w Rumunii i pozostał nam szmat drogi do trasy Transforagaskiej.
Jeszcze przy granicy zapytaliśmy celników, czy konieczne jest wykupienie winiet, by poruszać się po drogach rumuńskich. Odpowiedzieli, że konieczne, dodając, że możemy je kupić kilka kilometrów stąd. Tam się udaliśmy.
Miejscowość Valea lui Mihai. Pustka. Żywej duszy nie widać. Budynki jakby opuszczone. Przejechało jedno auto. Znowu cisza. Bardzo ciężko było znaleźć miejsce, gdzie mogliśmy dostać winiety, i do tej pory się zastanawiam, jak Szycha je dostrzegł – choć prawdę mówiąc znajdowało się kilka metrów od drogi. Ostre hamowanie i podjechaliśmy pod budynek. Faktycznie, jakieś napisy na nim są, już nawet nie pamiętam czy choć trochę przypominające słowo „winieta”. Długi budynek z białą elewacją, mocno starganą i pobrudzoną. Z lewej strony ściany od drogi jest malutkie okienko z kratą. To tam kupuje się winiety. Cholera – w życiu bym się nie domyślił.
Szycha coś tam zagaduje po angielsku. Na nic to. Kobieta za okienkiem wymachuje rękami i mówi coś po rumuńsku, a przynajmniej tak przypuszczam. Niby co chwilę pada słowo „winieta”, ale w jakim kontekście? Nie wiadomo. Popatrzyliśmy na siebie z poczuciem niemocy. Jednak kobieta po chwili zaczyna wtrącać słowo „motore”. Już jesteśmy bliżej. „Motore” coś tam „winiete”. W końcu głośniej mówię:
– No motore winiete? – nie mam pojęcia w jakim języku.
– No motore winiete! – odpowiedziała pani zza krat z nieukrywaną ulgą.
Czyli jasna odpowiedź: jedziemy dalej bez wydawania kasy. Tylko dlaczego celnicy powiedzieli, że jest obowiązek kupowania winiet w Rumunii? Czy nie zauważyli, że jedziemy motocyklami? A może faktycznie mieliśmy kupić winiety i opatrznie rozumiejąc panią zza krat tego nie zrobiliśmy? To już nie miało żadnego znaczenia. Ruszyliśmy dalej z przeświadczeniem, że robimy to zgodnie z panującym tutaj prawem.
Z tej miejscowości pojechaliśmy w stronę Sacueni przez Tileagd i stamtąd trasą E60 – rumuńską 1 – do Cluj-Napoca.
Co dwa lustra, to dwa oblicza
Tego popołudnia zupełnie inaczej mi się jechało. Właśnie na tej drodze, w Rumunii – bardzo przyzwoitej, jeśli chodzi o jej stan nawierzchni – poczułem, że nasze relacje z Zuźką wskoczyły na wyższy poziom. Przemykaliśmy przez soczyste zakręty nader płynnie. Miałem wrażenie, że Zuźka czyta w moich myślach. Każdy mój ruch, każdy gest był idealnie dopasowany do jej ruchów i paradoksalnie odwrotnie – jej ruchy były dopasowane do moich. Stanowiliśmy jedność. Stanowiliśmy całość. Zuźka w zakrętach pochylała się jak nietuzinkowa kobieta w zmysłowym tańcu. Tańczyliśmy tango w rytmie dźwięku silnika. Cisza, spokój, przestrzeń potęgowały emocje. Nie był to długi odcinek drogi, ale bardzo przyjemny i budujący.
Odcinek z Sacueni do Tilegdad to już zupełnie inny świat, który przywitał nas wrakiem auta porzuconego w pobliskim rowie.
Przejeżdżając przez rumuńskie wioski poczułem, że o to właśnie chodziło w tej wycieczce. O indywidualne odkrycie – mimo że w gruncie rzeczy tego samego, to jednak szalenie różnego w detalach – świata. O przebycie terenów bardziej surowych – mniej uczęszczanych przez innych turystów. Wejść w nieznane środowisko i je obserwować. Nie ingerować, a biernie się mu przyglądać.
Na drogach mijaliśmy dziesiątki furmanek ciągniętych przez konie, leniwie sunących po ulicach, wiozących niekiedy całe rodziny. Domy na pierwszy rzut oka bardzo zaniedbane, ale dom to nie tylko budynek – to zdecydowanie coś więcej. Ludzie ubrani w dresy wywołują zapewne pewien niepokój w przybyszach, lecz wydaje mi się, że w gruncie rzeczy są niegroźni.
Bardzo często w przydrożnych rowach czy na polach mijaliśmy gromady dzieci, których wspólne zabawy niczym wprawiały w zadumę. Wystarczała im przestrzeń, parę kijków do rzucania i zaskakująco dobre humory. Przejeżdżając obok nich, wzbudzaliśmy wielkie emocje. Dzieciaki wytrącały się z niewinnej radochy i wszystkie kierowały wzrok na jeźdźców. Nie wiem, czy imponowały im nasze maszyny, czy to, że widzą coś niezwykłego w ogóle, lecz wszystkie skupiały na nas całą uwagę. Wykrzykując coś w naszą stronę, machały rękami, a niektóre wykonywały gest odkręcania manetki. Czyli wiedzą, do czego służy. Ja z Zuźką dumnie mijaliśmy naszych widzów, dodając agresywnie gazu i podnosząc w górę lewą dłoń, zwiększając gwałtownie poziom ekscytacji dzieciaków. To jedyny moment interakcji z lokalną ludnością w tych terenach. Tak działo się tylko na wioskach usytuowanych na pobocznych drogach. Przy głównych trasach było „normalniej”.
Niestety oprócz rozradowanych dzieciaków mijaliśmy całe mnóstwo rozkojarzonych psów. Małe, duże, agresywne, spokojne, kolorowe. Biegały wszędzie, niespecjalnie bacząc na to, co dzieje się na drodze. Niejednokrotnie psy szczekały na nas i goniły nasze maszyny, jakbyśmy byli intruzami na ich terenie. O ile podczas jazdy autem nie stwarzają większego niebezpieczeństwa, o tyle podczas jazdy motocyklem już nie jest to tak oczywiste. Na szczęście obyło się bez dramatycznych sytuacji. Wydaje się, że psy i człowiek w tym miejscu żyją jak równy z równym. Ich drogi przecinały się w wielu miejscach, a i liczebność była podobna. Psy czuły się pewnie wśród ludzi, a ludzie ich nie zaczepiali.
Minusem wyboru dróg pobocznych były… same drogi. Tu już nawierzchnia nie była tak gładka i równa. Zdarzały się dziury i obsunięcia, szczególnie niebezpieczne na zakrętach. Dojeżdżając do jednego z gorszych odcinków na jakie mieliśmy okazję wjechać, Szycha z niedowierzaniem zapytał:
– Ej stary, widzisz to co ja?
Droga, usytuowana gdzieś między wioskami i należącymi do nich polami, mogła być nazwana drogą tylko z definicji. Mimo że faktycznie łączyła dwa punkty, można by się zastanowić, czy bardziej ich nie dzieliła. Dziury po kilkadziesiąt centymetrów w dół i kilka metrów wszerz. Piach, kamienie i brak choćby odrobiny stabilnego podłoża. СКАЧАТЬ