Название: Dlaczego mamusia pije. Pamiętnik wyczerpanej mamy
Автор: Gill Sims
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Любовно-фантастические романы
isbn: 978-83-276-4009-3
isbn:
Przez większość dnia czułam się jak wrak. Bardzo stary wrak. Picie manhattanów nie było takim świetnym pomysłem, jak myślałam. Rano cała kuchnia była usmarowana marmite’em. Chciałabym móc to zwalić na Simona albo dzieci, ale niestety jestem jedyną osobą w tym domu, która jada marmite’a. Ich wykręca już sam zapach. Będę musiała wziąć odpowiedzialność za aferę marmite’ową, nawet jeśli nie mam bladego pojęcia, skąd się wziął na ścianach. Jedyne, co mnie pociesza, to że Hannah i Sam pytali mnie w SMS-ach, czy wiem, jak wracali do domu. Musiałam być najmniej zrobiona z nas wszystkich, bo przynajmniej pamiętam, jak zamawiałam taksówkę.
Pomijając marmite’a, dom był zadziwiająco czysty jak na wartę Simona. Dzisiaj założył też całkiem ładny sweter, zamiast swojego ukochanego i skandalicznie brzydkiego polaru. Ponieważ jestem płytka i próżna (mimo usilnych starań, żeby było zupełnie na odwrót), powyższe zdarzenia, a także to, że był dla mnie wczoraj miły, chociaż zalałam się w trupa, sprawiły, że poczułam do niego nagły przypływ miłości. Kiedy doszły do tego wspomnienia o nikczemnościach i wiarołomności Dana i Robina, zebrałam się na przeprosiny za zniszczenie kredensu jego babci. Zareagował bardzo miło. Powiedział, żebym się nie martwiła, bo to tylko kredens (A NIE MÓWIŁAM?).
Chwilę później zasugerował, że może to odpowiedni moment, żebym przyznała, że renowacja mebli nie jest moim powołaniem. Jako przykład wymienił kilka mebli, które próbowałam odświeżyć, kiedy jeszcze byliśmy na studiach, czyli w czasach, kiedy wierzyłam, że w przynoszeniu do domu mebli ze śmietnika nie ma nic złego. Niedługo przed tym, kiedy poznałam Simona, spotkałam przy śmietniku Australijczyka. Nie zabrałam go do siebie, chociaż był niezłym ciachem. Zamiast tego dałam mu namiary na najbliższe schronisko dla młodzieży. Później żałowałam, że pozwoliłam mu odejść, ale z tyłu głowy zawsze tliła się myśl, że gdybym zabrała go do siebie i gdyby okazał się Tym Jedynym, do końca życia na pytanie, jak się poznaliśmy, musiałabym odpowiadać:
– Znalazłam go na śmietniku.
Zakończenie konfliktu kredensowego, a także to, że zaczęliśmy ze śmiechem wspominać dawne czasy, kiedy byliśmy młodzi, beztroscy i jeszcze bardziej spłukani, niż jesteśmy teraz, sprawiło, że zapanowała romantyczna atmosfera. Simon zasugerował, żebyśmy skorzystali z okazji, że dzieci wpadły w stan bliski katatonii, wlepiając nosy w SpongeBoba Kanciastoportego, i poszli na górę. Nie powiem, żebym nagle zapłonęła niepohamowaną żądzą, moja ochocza zgoda wynikała głównie z tego, że przyciemniona sypialnia wydała mi się w moim stanie bardzo atrakcyjna. Tak czy inaczej, wymknęliśmy się z salonu. Niestety kiedy tylko Simon zaczął rozpinać mi biustonosz, Peter rozpoczął wrzaski pod (na szczęście zamkniętymi) drzwiami do sypialni, że Jane dokonała niewybaczalnego aktu zmieniania kanału w telewizji bez uprzedniej konsultacji. Potem było coś o Mistrzach Spinjitzu Ninjago oraz niesprawiedliwości świata i romantyczną atmosferę diabli wzięli.
Jedno trzeba naszym dzieciom oddać: opanowały tę sztukę do perfekcji. Czasami myślę, że mają wbudowany radar, którym wykrywają, że jesteśmy na granicy przytulanek. W mgnieniu oka formują wtedy zgrany zespół i przeprowadzają gładką akcję, która ma na celu udaremnienie naszych wysiłków. Mówiłam Simonowi, że założenie zamka na drzwiach do sypialni nie wystarczy, bo to naszych dzieciątek nie odstraszy. Żeby uniknąć ich wtargnięcia, musielibyśmy wybudować nuklearny, podziemny, dźwiękoszczelny, zabezpieczony ołowiem bunkier miłosny, chociaż jestem pewna, że i tak znalazłyby sposób na to, żeby przebić się przez kolejne warstwy ochrony.
Biedaczek Peter. Rozchorował się. Kiedy kładł się spać, czuł się dobrze, ale o 03:00 nad ranem przyszedł do nas, narzekając na ból gardła. Nie pomogła szklanka wody, przytulanie ani czytanie bajek, więc nafaszerowałam go calpolem i w końcu zasnął. Rano użalał się nad sobą i marudził, że nadal potwornie go boli. Miałam dzisiaj dużo do zrobienia i liczyłam na to, że uda mi się wygnać z niego chorobę calpolem i posłać do szkoły, ale kiedy przeprowadziłam opatentowany przez siebie test „Jak bardzo NAPRAWDĘ jesteś chory?”, informując Petera, że jeśli zostanie w domu, będzie musiał grzecznie leżeć w łóżku i czytać książki, bo nie dam mu przez cały dzień bawić się tabletem, przytaknął niemrawo i powiedział:
– Chętnie się położę. Tak mi zimno. Mamusiu, mogę już iść do łóżka? Jestem taki śpiący.
Biorąc pod uwagę fakt, że Peter prędzej poddałby się torturom, niż dobrowolnie spędził w łóżku choćby minutę dłużej, niż powinien, uznałam, że naprawdę jest chory, a nie symuluje, bo chce wejść na kolejny poziom w cholernych pokemonach. Zmierzyłam mu temperaturę, jak przystało na kochającą i odpowiedzialną matkę. Miał 38.5˚C, ale i tak musiałam wyszukać w Internecie, co to znaczy, bo nigdy nie pamiętam, jakie są normy i kiedy gorączka zaczyna być niebezpieczna (39.4˚C, jak twierdzi Doktor Google). Poza tym nigdy nie było mnie stać na specjalny termometr, który świeci i piszczy, kiedy temperatura twojej pociechy jest alarmująca.
Podałam Peterowi kolejną dawkę calpolu – najlepszego przyjaciela wszystkich rodziców (żałuję, że nie kupiłam udziałów w calpolu po narodzinach dzieci. Nikt mi nie powiedział, że będę go używać niezależnie od tego, czy dzieci naprawdę będą chore, czy będą cierpieć na te wszystkie trudne do wyjaśnienia bóle i dolegliwości, które pojawiają się, kiedy trzeba iść spać i które leczy się dawkami placebo).
Mimo że ma dopiero sześć lat, Peter uparł się, że chce wejść na poziom 6+ i żałośnie wyjęczał:
– Różowy calpol, mamusiu, proszę. Wolę różowy.
Położyłam go na kanapie i przykryłam kocem. Zgodziłam się nawet na filiżankę herbaty, taki bonus dla bidulka. Był tak osłabiony, że nawet kombinacja kofeiny i paracetamolu nie powinny wywołać u niego nadaktywności, którą wywołują u moich dzieci choćby śladowe ilości kofeiny, czytaj: przeobrażenia się w króliczka Duracella.
Simon już wyszedł, ale Sam życzliwie zgodził się zawieźć i odebrać Jane ze szkoły, dzięki czemu nie musiałam ciągać niedomagającego dziecka po zimnym, okrutnym świecie. Jane była bardzo nieszczęśliwa, że musi iść na lekcje, chociaż jej brat ma wolne. Od razu zaczęła demonstracyjnie kasłać i prawie wypluła płuca, a wszystko po to, żeby zostać w domu i popijać różowy, magiczny eliksir życia. Niestety oblała mój test choroby. Powiedziała, że powinnam jej pozwolić spędzić dzień przed telewizorem, bo nawet jeśli nie jest bardzo chora, istnieje duża szansa, że zaraża, a przecież nie mamy pojęcia, jaki jest okres inkubacji choroby Petera, i co będzie, jeśli to coś bardzo poważnego, na przykład wirus ebola, którym zarazi całą szkołę? Chyba znowu za moimi plecami oglądała Discovery Channel. Spławiłam ją, bo jej się należało, mimo że do ostatniej chwili lamentowała na tę wielką niesprawiedliwość.
Zadzwoniłam do biura i powiedziałam, że będę pracować z domu, bo moje dziecko jest bardzo chore (Peter grzecznie kasłał przez całą moją rozmowę, czym dodał moim słowom nieco realizmu). Spojrzałam na kanapę, która nagle wydała mi się niezwykle kusząca, szczególnie że przez Petera nie miałam kiedy się wyspać.
Spytałam więc podstępnie:
– Chciałbyś, żeby mamusia przyszła się przytulić?
A on odparł:
– Tak, mamusiu, byłoby super.
Weszłam СКАЧАТЬ