Galicja 1914-1915. Ferenc Molnar
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Galicja 1914-1915 - Ferenc Molnar страница 22

Название: Galicja 1914-1915

Автор: Ferenc Molnar

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Биографии и Мемуары

Серия:

isbn: 978-83-608-4096-2

isbn:

СКАЧАТЬ że na ogół Rosjanie po prostu pozwalają naszym bohaterskim oddziałom przedrzeć się przez linię frontu, a potem właśnie na skutek swego lenistwa i powolności otaczają je.

      Zrozumiałe jest, więc, że ofiarni huzarzy musieli utrzymać linię limanowską, póki nasze wojska nie ugryzą od południa skrzydeł i tyłów Rosjan. 10 grudnia dotarły pociągiem do Tymbarka (za Limanową) pierwsze oddziały 39 dywizji honwedów pod dowództwem generała dywizji, Hadfyego. Generał rozdzielił dywizję na dwie części. Jedna – pod dowództwem pułkownika Daubnera – pośpieszyła z pomocą znajdującym się w ciężkim położeniu huzarom, druga natomiast – z generałem Molnárem na czele – wyruszyła na południe, by dokonać wspomnianego okrążenia.

      Nastały pełne napięcia godziny. Generał dywizji Hadfy oraz członkowie dowództwa dywizji obserwowali bitwę przez lornetki z jednego ze wzgórz. Huzarzy oraz grupa Daubnera, która akurat tam dotarła, dzielnie utrzymywali linię. Lecz wszystkie lornetki z niepokojem patrzyły w kierunku południowym, gdzie na grzbiecie górskim miała się pojawić brygada generała Molnára. Popołudnie upłynęło w straszliwym oczekiwaniu. Huzarzy i honwedzi Daubnera potwornym wysiłkiem powstrzymywali wojska rosyjskie, które były półtora razy liczebniejsze od naszych. Lornety do zmierzchu wypatrywały brygady Molnára, która miała niespodziewanie zaatakować skrzydło i tyły tamtej armii.

      Tymczasem od strony Zalesia, drogami nie do przebycia zbliżały się do grzbietu górskiego, tak pilnie obserwowanego przez lornety, oddziały gen. Molnára. Przed nimi szedł pułk Legionu Polskiego, rotmistrz Gal z kompanią rezerwy i rotmistrz baron Pielstikker z dragonami oraz porucznik Ilosvay z huzarami.”

      „Polski Legion natknął się w lesie na dwie sotnie rosyjskie i rozpędził je. Walka ta, która dla Rosjan nie była ważna, całkowicie im przesłoniła sunącą za Polakami brygadę Molnára. Dzięki temu brygada niepostrzeżenie przedostała się na południowy grzbiet i gdy rozpoczęła walkę, lornety odetchnęły z ulgą. Wkrótce po zmierzchu rozległy się od strony południowej pierwsze strzały – obserwatorzy bitwy zakrzyknęli z radości. Generałowi brygady Molnárowi udało się niepostrzeżenie okrążyć Rosjan od południa”.

      Gdy rozległ się pierwszy strzał, od grupy dowodzącej odłączył się brygadier artylerii, pułkownik Novotny i natychmiast wydał przez telefon rozkaz, żeby cała artyleria, którą dysponował, z całej mocy ostrzeliwała grzbiet górski, który miała zaatakować brygada Molnára. W następnej chwili oddało strzały czterdzieści osiem armat i na Rosjan jak grad zaczęły padać pociski. Dzięki temu lewe skrzydło wroga zostało jednocześnie zaatakowane przez ludzi Molnára i nieprzerwany ogień ośmiu baterii. Po kilku godzinach przyszedł meldunek od generała brygady Molnára:

      „Wróg jest w całkowitym odwrocie w kierunku północnym”.

      „To rozstrzygnęło bitwę limanowską. 12 grudnia rano rozbito również rosyjską straż tylną i całe wojsko rosyjskie pospiesznie uciekało doliną Dunajca na północ. Wieczorem tego dnia grupa Daubnera oraz Molnára połączyły się i rozpoczęły pościg. W kilka godzin później w naszych rękach był też Nowy Sącz, dokąd jednocześnie z wymienionymi dotarła z doliny Popradu grupa Szurmayego”.

      ––

      Znów się rozdzielamy, wyłazimy z rowu i „tyralierą” idziemy w prawo, do artylerzystów. Stoi tu, pod niskimi choinami, bateria pułku artylerii polowej honwedów, niesłychanie sprytnie zamaskowana, żeby nie mogły jej dostrzec samoloty. Coś się poruszyło na tamtej stronie, przy rowie rosyjskim.

      Ciche brzęczenie telefonu, skąpe słowa rozkazu wypowiedziane spokojnie – jakby szef odezwał się z gabinetu do głównego księgowego – i bateria znowu się odzywa. Nie, tego biurowego spokoju, tej precyzji mechanika, tego pogodnego, wyważonego działania nie mógłbym nigdy wyobrazić sobie w miejscu, gdzie życie nie zależy od tego, czy Rosjanie mnie trafią, czy też nie, lecz od tego, czy odkryją gdzie stoi bateria. „Bo jeśli dowiedzą się” – mówi kapitan – „to w następnej chwili możemy się pożegnać”. Przed granatem nie sposób się ukryć ani uciec. Granat uderza głęboko w ziemię, a poza tym przeleci ze trzy kilometry, nim człowiek pokona trzy kroki. Artylerzyści wesoło pykają z fajek, żartują, a tymczasem w stronę rosyjskiej linii, ze wstrętnym lamentliwym świstem leci jeden szrapnel za drugim. Gdy stoję przy dziale z otwartymi ustami – taki jest przepis – też starając się uśmiechnąć w tym piekielnym huku, wesoły, miły starszy pan, pułkownik honwedów, Pillepic, pokazuje na artylerzystę, który na siodełku jednej z armat czyta sobie gazetę. Postanowiłem to oczywiście sfotografować i wysłać zdjęcie do redakcji. „Co tam czytacie?” – pytam.

      „W artykule wstępnym besztają tę „świnię” Pojinczara, proszę pana”.

      Powiedział coś jeszcze, ale naprawdę nie dosłyszałem, bo akurat odezwała się sąsiednia armata. Inni artylerzyści, którzy ją na klęczkach karmili, słyszeli, bo wszyscy się roześmieli. Rosyjskie armaty wściekle waliły z przeciwległych, ośnieżonych pagórków, lecz nie dostrzegłem nawet dymu ich pocisków. Tamte cztery szrapnele wysłali w tę stronę jeszcze przed południem, gdy przyszliśmy. Potem już gdzie indziej celowali. Schodzimy na obiad do doliny. Ze czterdzieści już lat nie są w modzie publiczne podziękowania, ale jakże mógłbym wyrazić wdzięczność za niezwykłą serdeczność, z jaką trzej węgierscy generałowie – Arz, Hadfy i Molnár podejmowali wraz z korpusem oficerskim w swojej skromnej kwaterze węgierskiego pisarza.

      Bobowa, styczeń 1915

      W dolinie, za linią ognia piechoty znajdujemy jedną z kompanii honwedów. Odpoczywają. Za to inna kompania siedzi pośród mroźnej nocy w rowach strzeleckich na szczycie wzgórza. Ta tutaj robi w tej chwili wrażenie, jakby składała się z zaciągniętych do wojska rzeźników. Z zakasanymi rękawami, z nożami i kotłami w rękach, biegają wokół ogniska – zabili świniaka. W kompanii tej jest pewien honwed o nazwisku Jágerszki, cichy, poważny chłopak, o rzucającej się w oczy kobiecej twarzy. Do wczoraj razem z innymi wzorowo spełniał swoje obowiązki, nigdy nie było na niego skarg.

      Jágerszki był takim samym porządnym honwedem, jak ci, którzy stoją koło mnie. Aż tu wczoraj po południu Jágerszki nagle zniknął. Szukali, lecz nigdzie go nie było. Zameldowano kapitanowi o zniknięciu kolegi, stamtąd meldunek poszedł do pułkownika, potem do brygady i dalej do dywizji. Tam zarejestrowano, że Jágerszki zaginął.

      Wczoraj wieczorem wrócił, w przebraniu kobiecym. Po południu, bez żadnego rozkazu lub polecenia poszedł do wsi Bobowa, zdobył od pewnej wieśniaczki ubranie, przebrał się i po zapadnięciu zmroku, długą okrężną drogą, przedostał się do jednej z wiosek na tyłach rosyjskiego frontu. Tam łamaną polszczyzną wypytał kobiety o wszystko, co go interesowało. Potem przyszli do kobiet rosyjscy żołnierze, przekomarzali się z nimi, a jeden, nie spostrzegłszy, że Jágerszki kiepsko mówi po polsku, nawet z nim wdał się w rozmowę.

      Конец ознакомительного фрагмента.

      Текст предоставлен ООО «ЛитРес».

      Прочитайте СКАЧАТЬ