Galicja 1914-1915. Ferenc Molnar
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Galicja 1914-1915 - Ferenc Molnar страница 21

Название: Galicja 1914-1915

Автор: Ferenc Molnar

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Биографии и Мемуары

Серия:

isbn: 978-83-608-4096-2

isbn:

СКАЧАТЬ i krzycząc walił nią w prawo i lewo. Sześćdziesięciu Rosjan uklękło w jarze i podniosło ręce. Kilku huzarów odprowadziło ich do tyłu. Pozostali przeganiali z urwiska Rosjan, bili ich, cięli, wciąż tylko kolbami, aż zagonili ich do rosyjskich okopów, a potem jeszcze dalej. Ponad kilometr biegli huzarzy na wyścigi z uciekającymi Rosjanami, aż do skraju tamtejszego lasu. Atak już dawno został odparty, można było wracać, lecz oni powtarzali w kółko: bardzo ciekawie, bardzo ciekawie… i tłukli Rosjan tak długo, aż za lasem dotarli do rosyjskich oddziałów odwodowych. Dopiero, gdy tamte zaczęły ich ostrzeliwać, przerwali pościg i z połamanymi karabinami, bez czak, pokrwawieni i poszarpani, powoli zawrócili. Porucznik Gyula Bauer zniszczył sobie saperkę, poza tym nic mu się nie stało. Straty grupy: dwóch oficerów (ranny rotmistrz i chorąży), oraz szesnastu zabitych i rannych szeregowców. Dwa szwadrony otrzymały trzydzieści cztery ordery walecznych. Nazajutrz pod lasem spytałem segedyńskich huzarów, co tu się działo. Było ich dwóch. Jeden powiedział: „walczyliśmy”, a drugi: „poszliśmy na nich”, innych przechwałek nie można z nich było wydusić – jeden czyścił swoją fajkę, a drugi przywiązywał sznurkiem do swojego karabinu zabłocony bagnet rosyjski. Po powrocie porucznika Bauera do sztabu pułku dowódca spytał go, czemu poszedł do ataku z saperką, a nie z pistoletem. Bauer tonem usprawiedliwienia w głosie odrzekł: „Panie rotmistrzu, w takich okolicznościach trzeba trochę pomachać”.

      W takich okolicznościach.

      ––

      Jeszcze jeden poemat o honorze węgierskiego żołnierza, wygrzebany spod limanowskiego śniegu. W największym zamęcie (podczas ostatnich natarć, gdy Rosjanie przypuścili na tę wątłą linię kilkanaście kolejnych ataków na bagnety) widziano porucznika Takácsa na skraju rowu strzeleckiego, jak siedząc na ziemi przy karabinie maszynowym, bez jednego drgnienia celował i strzelał do walącej się nań ruskiej masy, nawet wtedy, gdy część Rosjan już walczyła wręcz z żołnierzami stojącymi obok. Zarówno oficer jak i jego karabin znajdowali się już w środku strzelającego, oszalałego kłębowiska. Oficer był stracony, lecz do ostatniej chwili obsługiwał maszynę, nie oglądał się, tylko patrzył przed siebie cały czas, nieustannie głośno klął i wrzeszczał, jakby wydawał rozkazy samemu sobie: „Nie wolno opuścić karabinu maszynowego, musisz przy nim zdechnąć, nie wolno opuścić karabinu maszynowego musisz przy nim zdechnąć, nie wolno opuszczać karabinu maszynowego, trzeba zdechnąć przy karabinie maszynowym…”

      Coraz głośniej, coraz boleśniej, coraz wyższym, rozkazującym głosem, bez przerwy, zagrzewając samego siebie, ciągle, wciąż to samo, póki karabin i on sam nie umilkli.

      Grybów, styczeń 1915

      Ostatnie dwadzieścia pięć kilometrów pokonaliśmy pociągiem w ciągu szesnastu godzin, ciągle musieliśmy stawać, bo przed nami jechała amunicja. Jesteśmy na miejscu, lecz miasto znajduje się w tak opłakanym stanie, że nie sposób nigdzie się zakwaterować, będziemy więc mieszkali w wagonach. Zameldowaliśmy się w grybowskim klasztorze u generała Arza, dowódcy korpusu koszyckiego. Jutro odbędzie się pierwsza nasza wycieczka frontowa do 39 dywizji honwedów generała dywizji Imre Hadfyego. Jego dywizja walczy w okolicach Bobowej, w okopach.

      Bobowa, styczeń 1915

      Dziś ukryliśmy się w okopach 39 dywizji piechoty honwedów, nieopodal tej nieszczęsnej wioski. Najbardziej wysunięty okop, w którym teraz siedzimy, znajduje się na szczycie wzgórza, przed wsią Łużna. Nasi żołnierze patrzą prosto w oczy Rosjanom, ukrytym w okopach na stoku sąsiedniego wzgórza. Na prawo od nas pilnie pracuje bateria. Wystrzeliwują szrapnele do okopów rosyjskich. Skutki dosyć dobrze stąd widać przez dziury w dachu, zrobionym z desek i przysypanym ziemią. Artyleria rosyjska stoi na przeciwległym pagórku. W czasie mojego pobytu wysłano stamtąd na nasz pagórek w sumie cztery szrapnele. Nie były to tak zwane pociski korespondenta wojennego, które wybuchają zaledwie dziesięć kroków od pisarza. Były to cztery wściekłe strzały, ale wybuchały tysiąc kroków przed nami. Szef sztabu dywizji, podpułkownik Balassa, który był ze mną, słyszał je już wtedy, gdy leciały w powietrzu. A nawet wiedział, że strzały są krótkie.

      Artyleria rosyjska chyba dostrzegła jakiś patrol i chciała go, zgodnie ze zwy- czajem, ostrzelać z czterech armat na raz. Oprócz podpułkownika było nas trzech: dowódca batalionu, major László Juhász, znany mi jeszcze z Budapesztu, kapitan Nyékhegyi, adiutant ministra obrony narodowej i moja skromna osoba. Major Juhász zwrócił uwagę, że dobrze będzie rozdzielić się i iść do rowu tyralierą. Rosjanie nie lubią małych grup, węszą w nich dowództwo i od razu je ostrzeliwują.

      Tak też uczyniliśmy, by ponownie się spotkać w najbardziej wysuniętym rowie strzeleckim. Na lewo od drogi najbardziej wysunięte jest stanowisko majora Juhásza. Za nim są już tylko żołnierze rosyjscy. Na prawo od drogi znajduje się schron Nyekhegyiego. Ten wytworny węgierski oficer, który z dobrze ogrzanych, przytulnych biurowych pomieszczeń przyjechał tu, na rubieże, aby stać na warcie, pełen radości mieszka teraz w tej podziemnej norze.

      Człowiek dopiero tu właśnie zaczyna rozumieć sens słów: bronić ojczyzny. Stać na mrozie, na najbardziej wysuniętym posterunku, na nic nie zwracać uwagi, tylko wciąż, wytrzeszczając oczy, wysilając umysł, obserwować długie kretowiska, gdzie czatują Rosjanie, zapamiętywać każdy strzał, żyć tu w ciągłym niebezpieczeństwie, jakby słowo „niebezpieczeństwo” było czymś takim jak „sezon”, „lato” albo „zima”, czymś, co jest prze- znaczeniem, przed którym – jeśli człowiek już się tutaj znalazł – nie sposób uciec. Dużo tu się mówi o budapeszteńskich kawiarniach. Jestem ich stałym bywalcem, lecz teraz, gdy rozmawiamy o nich w tej mokrej, gliniastej jamie, gwałtownie we mnie wzrasta wstręt do każdego tak zwanego „dowcipu”.

      Nie istnieją wyrazy tkliwości, czy też troski przekazywane z domu w każdej minucie, na które ci ludzie by sobie u nas nie zasłużyli. Gdyby nawet nie wynaleziono armat i karabinów, gdyby na wojnie nic nie zagrażało życiu, to już samo przebywanie w takich wa- runkach byłoby szczytem ofiarności ludzkiej. Od godziny, na wszystkich wzgórzach wokół, trwa piekielna kanonada. Oficerowie (rezerwy z Budapesztu) co prawda mówią, że to tylko takie sobie „pukanie”, ale od godziny z każdego pagórka grzmią armaty tak, że liczyłem wystrzały do stu, potem przestałem. Mój Boże, jak dobrze byłoby wysłać tę godzinę do domu tak jak jest, bez wszelkich poetyckich opisów, na jakiejś płycie gramofonowej…

      Ludzie, którzy teraz stoją wokół mnie w rowie i kierują lufy karabinów w zagajnik, gdzie pod ziemią mieszkają Rosjanie, to honwedzi z Koszyc. Ci sami, co pod Limanową wykonali ostateczny ruch, słynne już od tego czasu okrążenie. Wielki przyjaciel żołnierzy węgierskich, major 15 pułku huzarów, Emil Mierka, zarazem uczestnik tej zwycięskiej bitwy, wyciąga teraz swoje no- tatki, które dokładnie porównał ze sprawozdaniem z działań i opowiada o działaniach honwedów.

      „Wiemy, że cztery pułki jazdy, stojące pod Limanową: dywizja jazdy hrabiego Herbertsteina, połączone pułki 9, 10 i 13 oraz 3 segedyński pułk honwedów- huzarów, otrzymały rozkaz, by wraz z nieliczną piechotą, wokół nich zgrupowaną, utrzymywać linię aż do przyjścia posiłków. Właśnie wtedy – 9 i 10 grudnia – piesze oddziały huzarów, które musiały zejść z koni, dokonały tych śmiertelnych ataków, posługując się tylko saperkami i kolbami karabinów. Oni może nie wiedzieli, dlaczego należy za wszelką cenę utrzymać Limanową, lecz dowództwo działało według СКАЧАТЬ