Galicja 1914-1915. Ferenc Molnar
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Galicja 1914-1915 - Ferenc Molnar страница 17

Название: Galicja 1914-1915

Автор: Ferenc Molnar

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Биографии и Мемуары

Серия:

isbn: 978-83-608-4096-2

isbn:

СКАЧАТЬ Należący do lotniska automobil niesie nas w ten mroźny poranek, coraz dalej, przez pokryty śniegiem rosyjski pejzaż, ku sławnym lasom słomnickim. Armia rosyjska, maszerująca na Kraków pod koniec ubiegłego roku, w tym właśnie miejscu podeszła najbliżej do tej niesłychanie silnej twierdzy. Droga przez zewnętrzne umocnienia prowadzi na terytorium wroga. Granica oznaczona jest słupami, pomalowanymi w rosyjskie barwy: słup jest biały z biegnącą po nim czerwono-niebieską spiralną linią. Obok sterczy w górę tyczkowaty drewniany krzyż, wysoki niczym słup telegraficzny, ale umocowane na nim ciało Chrystusa jest tak maleńkie, jakby zrobiono je do małego stołowego krucyfiksu. Gdyby nie było z błyszczącej miedzi, w ogóle pozostałoby niewidoczne. Potem wzdłuż całej drogi spotykam takie dziwne krzyże.

2

      Szosa przez pewien czas prowadzi w kierunku Łysej Góry, potem skręcamy na szeroki trakt warszawski. Tu właśnie toczyły się walki, na drodze w okolicach Słomnik, na południe od rzeki Szreniawy, między nędznymi rosyjskimi chałupami, ale głównie w puszczy, która zaczyna się za wioską Widoma. Dziś śnieg pokrywa ślady walk, które przyniosły nam zwycięstwo. Nawet mogiły poległych żołnierzy, którzy odrzucili wroga spod Krakowa wyglądają jak nikłe fale na gładkim morzu śniegu. Tylko drewniane krzyże sterczą w bezkresnej bieli.

      Śnieg pokrywa wszystko: okopy, wały, mogiły. Tu toczyła się bitwa, której grzmoty armatnie słychać było w Krakowie. Iglasty las zachował ślady zaciekłego boju. Granaty karczowały drzewa, wysokie jak wieże, proste jak świece. Ziemia pod lasem pokryta jest gałęziami na wysokość metra, jak po wielkim gradobiciu. Burza kul i odłamków szrapneli pozrywała igły, ogołociła korony drzew, teraz z góry prześwituje słońce tak gorące, że niemal parzy.

      Smukłe, wysokie pnie, które właściwie nie dawały osłony żadnej z walczących stron, podziurawione są na wysokości człowieka. Kule latały tu tak gęsto, że blaszany drogowskaz, stojący na skraju lasu, jest podziurawiony dosłownie jak sito. Na tej tabliczce, szerokiej na dłoń i długiej najwyżej na trzydzieści centymetrów, naliczyłem siedemdziesiąt śladów. Przy szosie, w pobliżu wiosek stoją drewniane słupy, na których szczycie umocowane są święte obrazy z tłoczonej miedzi. Na skraju lasu obrazy te są tak posiekane, że nie widać postaci świętych. Jeśli te małe przedmioty są podziurawione przez pociski do tego stopnia, to ileż ich musiało lecieć z lasu na szosę, która w oczach Rosjan stanowiła jednocześnie Budapeszt i Wiedeń.

      Niesamowity jest ten widok wykarczowanego, poszarpanego lasu; wysokie na trzy piętra, smukłe drzewa leżą poprzewracane. Gdzie niegdzie barykady, wzniesione z pośpiesznie wyrąbanych grubszych bierwion. Świeżo ścięte sosnowe bale noszą ślady krwi. Teraz nad lasem świeci spokojne, zimowe słońce. Błądzi po ścianach zburzonych domów o wypalonych dachach. Za lasem ostro oświetla ruiny zniszczonej pociskami chałupy. Resztki wewnętrznych ścian, pomalowanych niegdyś na czerwono, niebiesko, żółto, wyglądają teraz jak kolorowe skały z jakiegoś bajecznego świata. Błyszczą na białym tle, niczym olbrzymie surowe drogie kamienie.

      W lesie, skąd patrzę na ten niespodziewany widok, panuje błoga cisza. Skraj lasu przerzedzony, widać szosę, po której jak po miękkim dywanie, sunie cichutko nieprzerwany rząd ciężarowych automobili. Wiozą pełne worki w kierunku frontu.

      Jest południe. Między drzewami, brzegiem lasu jedzie patrol huzarów. „Wspólni” huzarzy w świetnej formie. Śmiejąc się, dziarsko galopują. Słowa, odbite od powierzchni śniegu, niosą się daleko. Jeden z żołnierzy wygłasza długą mowę, zakończoną słowami „Pista Tisza”. Wesoło brzmi to nazwisko, jak trzaśnięcie biczem. Tak gawędzą węgierscy huzarzy na ziemi cara.

      Człowiek boi się, że gdy kiedyś będzie o tym opowiadał, to mu nie uwierzą. Spoglądam za nimi. Skręcają z drogi i przemierzają dziewiczo biały śnieg. Widzę tylko, jak polski chłop, odziany w długi kożuch, wita ich głębokim pokłonem. Iskrzy się za nimi wyrzucony spod kopyt śnieg.

      Kraków, styczeń 1915

      Teatr jest pełen, widownia ogrzana, wydekoltowane damy w wieczorowych kreacjach, fraki, programy, wachlarze, smokingi, lornetki, kwiaty, loże, perfumy, orkiestra, gorąca atmosfera premiery… Panowie emablują panie. Jeszcze po południu przed krakowskim teatrem ciągnęły trzydziestki piątki, o zmierzchu, zaledwie dziesięć minut drogi stąd, zatrzymano mnie bagnetem w bramie zamku, musiałem nawet wykrztusić z siebie hasło. Moja droga do teatru prowadziła między armatami, zasiekami, ogniskami obozowymi, przed kilkoma dniami grzmiał tutaj stalowy chór krakowskiej twierdzy – a teraz teatr, ba – opera! Nawet premiera. Stoję wśród ludzi ubranych we fraki, sam w wojłokowych butach, płóciennej koszuli, ze wzruszonym sercem, jak bojaźliwy chłop. Wypełnia mnie zazdrość i niezrozumiała gorycz: jakże oni mogą się teraz bawić w teatr? Ale skłamie ten, kto powie, że widział ciekawszą premierę. Dziwni są ci ludzie. Przestano walić do nich z armat i już biegną do teatru. –

      Jestem śmiertelnie zmęczony. Przez cały dzień byliśmy w Rosji. Widziałem groby pod śniegiem. Widziałem krew w lesie. Zburzone domy, chorych huzarów, pod drzewami śmiecie wojny, które teraz pokrywają pół świata: puste puszki po konserwach, mnóstwo pokrwawionych szmat, bieliznę… I znowu mogiły pod śniegiem… A kim jest autor? Autorem jest Bolesław Walewski.

      Opera w jednym akcie. Robi się ciemno. Pan Walewski sam dyryguje swoim dziełem. Źle stanął za pulpitem dyrygenckim, bo lampa znalazła się przy jego lewym biodrze tak, że gdy dyryguje, jego olbrzymi cień zakrywa prawe loże wielkiego teatru. Sprawia to wrażenie, jakby dwudziestometrowy cień dyrygował całą widownią. Jego batuta jest wielka niczym dyszel, a głowa ma wymiar dwu lóż. Śpiewają po polsku. Postanowiłem od razu zasnąć. Obejrzę tylko dekoracje. Kurtyna podnosi się, na pierwszym planie skały, za nimi śniegiem pokryta polska równina, ta sama, którą widziałem dzisiaj w południe. Sprawia to wrażenie, jakby tył teatru został zburzony, a my mamy widok na Słomniki. Księżyc oświetla zaśnieżony pejzaż. Ale gdzie cienkie krzyżyki, wystające spod miękkiego falującego śniegu? I gdzie tamten stary, chory huzar z pospolitego ruszenia? Spotkałem go przy carskim słupie granicznym, wracali doMarosvásárhely, on i jego koń, obaj chorzy. Co mnie obchodzi, że pan Walewski przeskakuje nagle z C-dur na Cis-dur. Pan Walewski jest odważnym człowiekiem. Należy patrzeć tylko na tylną dekorację, z przymrużonymi powiekami… na białą równinę rosyjską…

      Jeśli o mnie chodzi, pan Walewski może przejść z C-dur, gdzie mu się żywnie podoba. Cichutko daje znać bileterce, żeby podała program – chcę wiedzieć, po co tutaj ta rosyjska równina. Siedzący przede mną jegomość odwraca się podaje mi program i pyta: „Pan jest korespondentem wojennym?”

      „Tak” – szepczę. Przypominam sobie, że mam na rękawie żółto-czarno-żółtą opaskę ze srebrnymi literami. Ten pan jest profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wykłada historię. „Proszę pana, skąd tutaj ta równina?” „Przez tę równinę wędruje Pan Twardowski, słynny czarnoksiężnik polski i waha się czy, ma wybrać rozkosze życia, czy chwałę. Tamta naga kobieta z palmową gałązką – to chwała. To jest młody polski kompozytor. Dziś mamy wielki dzień.”Tak?” „Tak”. Zdaje się, że Pan Twardowski, słynny czarnoksiężnik polski, wybierze jednak СКАЧАТЬ