Zanim nadejdzie jutro Tom 2 Ziemia ludzi zapomnianych. Joanna Jax
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zanim nadejdzie jutro Tom 2 Ziemia ludzi zapomnianych - Joanna Jax страница 2

Название: Zanim nadejdzie jutro Tom 2 Ziemia ludzi zapomnianych

Автор: Joanna Jax

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-7835-713-1

isbn:

СКАЧАТЬ znośnie. Wysiadając z pociągu, poczuli ulgę, że w końcu będą mogli przejść się na własnych nogach dalej aniżeli do sąsiedniej ściany. Poza tym liczyli na porządny prysznic, odwszawianie i jedzenie w cywilizowanych warunkach.

      Na stacji kolejowej w Irkucku Kuba odetchnął głęboko i chwilę potem pożałował tego. Przenikliwe zimno wdarło mu się do nozdrzy tak mocno, że niemal je rozsadziło. Naciągnął sweter na nos i w ten sposób próbował oddychać, nie zważając na odór wydobywający się z jego brudnego ubrania.

      Grupka okutanych w kożuchy mężczyzn pogoniła ich do prymitywnych sań, wciąż poszturchując kolbami karabinów. Usiedli ciasno na gołych deskach i ruszyli niemal całkowicie opustoszałymi ulicami miasta, zerkając na skute lodem arterie, zwisające z dachów długie sople i oblepione szronem drzewa. „Prawdziwa kraina lodu” – pomyślał wówczas Kuba, ciaśniej opatulając się płaszczem. Potem opuścili miasto i po kilkudziesięciu minutach wjechali w złowrogie, ciemne lasy.

      Kuba nie wiedział, jak długo pędzą saniami po zmarzniętym śniegu, ale zdawało mu się, że minęli już koniec świata i wciąż podążają dalej. Pomyślałby, że jadą do piekła, ale przenikliwy, zimny wiatr i mróz, pod wpływem którego zamarzała nawet ślina, odsunęły od niego podobne myśli. Zgodnie z legendą w piekle powinno być jednak nieco cieplej.

      – Kuda my idziem?– krzyknął chłopak ze Świętajna do siedzącego na koźle wozaka.

      – Na rabotu. – Wozak zarechotał i wyciągnął zza pazuchy niewielki bukłak. Odkręcił go, pociągnął łyk i mlasnął.

      – A żeby go świnia powąchała – burknął chłopak. – Łyczek samogonu zdziałałby cuda. Już mnie rzyć przymarzła do tych żerdzi.

      – Wydawało mi się, że w pociągu było zimno, ale tutaj to dopiero gwiździ… – stwierdził Kuba. – Jak ludzie mogą tutaj żyć?

      – Nie mają innego wyjścia, tak więc pewnie przywykli – westchnął Paweł Zawiślański.

      Po kilku godzinach pojawiły się jakieś zabudowania, co rozpoznali po unoszącym się ku niebu dymowi i pojedynczym punktom świetlnym.

      – To tiepier wasza gostinica – ponownie zarechotał wozak, który, racząc się przez całą drogę gorzałką, zaczął być skory do żartów, czego w żaden sposób nie można było powiedzieć o jego pasażerach.

      Kuby jednak nie opuszczał optymizm. Uważał, że to, co najgorsze, minęło, a on za chwilę posili się ciepłą zupą i dostanie czysty kąt do spania. Jakże się pomylił… Administracja obozu odnotowała ich przyjazd, przydzieliła im brygadę lesoburów i zostawiła samych sobie. Widmo ciepłej strawy oddaliło się aż do następnego poranka, kiedy to po raz pierwszy usłyszeli dziwny dźwięk krowiego dzwonka.

      Tymczasem musieli sami zorganizować sobie miejsce w baraku, legowisko i watowane briuki, niezbędne do pracy w niskich temperaturach. Kuba zdążył zaledwie pomyśleć, że praca na wolnym powietrzu przy takiej pogodzie wykończy go, i już pogoniono ich do bani, umywalni przypominającej chlew, bo znajdowały się w niej drewniane koryta, w których płynęła gorąca woda.

      I dopiero, gdy poczuł niemal ukrop na ciele, dotarło do niego, że nie będzie miał tam łatwego życia. Nie myślał ani o Laurze, ani o pozostawionym w Wilnie kawiarnianym życiu, ale o tym, jak niekiedy człowiekowi niewiele jest potrzebne do szczęścia. Wystarczy czasami ciepła woda i możliwość umycia się albo uczucie, że w końcu nie przeszywa go przejmujący chłód. Obmywał swoje ciało i gdy w końcu odtajało po kilkugodzinnej przejażdżce prymitywnymi saniami, miał wrażenie, jakby dotykał go po raz pierwszy w życiu.

      W baraku, gdzie udało im się znaleźć miejsce, mieszkało już trzydziestu więźniów, głównie nacmenów z Kazachstanu, Uzbekistanu czy dalekowschodniej części Związku Radzieckiego. Na szczęście w większości byli to polityczni, wrogowie ludu, a nie bandyci z kryminalnych paragrafów, którymi już zdążono ich nastraszyć.

***

      Kuba otworzył drzwiczki piecyka i słabe światło wniknęło do wnętrza baraku. Jak codziennie spojrzał na piętrowe nary, przesuwając po nich nerwowo oczami. Sprawdzał w ten sposób, czy na każdej pryczy widać ruchy budzących się więźniów. Jeśli któryś z mężczyzn nie poruszał się, mogło to oznaczać, że tej nocy pożegnał się z życiem. Chłopak był na tym punkcie przewrażliwiony, odkąd pewnego poranka zobaczył martwego Uzbeka. Nie miał złych przeczuć, gdy szarpał go za ramię, ale w końcu zrozumiał, że Damir, nauczyciel z Samarkandy, wcale nie śpi, ale umarł tuż obok niego.

      Damir był nie tylko nauczycielem, ale także poetą. Zamienił swój przydział tytoniu na butelkę z namoczoną w nafcie szmatą i mały pojemnik tego specyfiku. Pisał wiersze tępym ogryzkiem ołówka, na kartkach wyżebranych od dziesiętnika, przy kiepskim świetle prymitywnej lampki. Taki człowiek jak dziesiętnik, czyli pracownik liczący normy więźniom, stał wysoko w hierarchii łagrowej, chociaż szeptano, że ową pozycję zdobył donosami na innych. I mimo że był zwykłym szubrawcem, ulitował się nad domorosłym poetą i podarował mu kilka kartek papieru.

      Niekiedy Damir czytał im swoje wiersze. Niewiele z nich rozumieli, ale melodia poezji brzmiała zdecydowanie lepiej niż ciągłe połajanki razwodczików – pracowników obozu zaganiających ich do roboty. Jednak z każdym dniem głos Damira stawał się cichszy, jakby gasło w nim życie. I któregoś poranka zamilkł na zawsze.

      2. W drodze do Kazachstanu, 1940

      – Zjedz coś. – Jadwiga Kącka podała Gabrieli kawałek chleba i jajko ugotowane na twardo. – Musisz jeść.

      Gabriela pokręciła jedynie przecząco głową, podciągnęła nogi pod brodę i wpatrywała się w szczelinę wagonu, przez którą wpadała wąska smuga światła. I tak było od kilku dni. Matka wkładała jej w dłoń wyciągnięte z dużej torby wiktuały, a ona wciąż odmawiała, by w końcu po licznych namowach ulec i skubnąć odrobinę chleba.

      – A panienka to hłuzdy ma nie w porządku, czy co? – zirytowała się otyła kobieta, Stefania Pieczarkowska.

      Jej mąż był dróżnikiem na kolei i nie miała pojęcia, co się z nim dzieje od dnia, gdy go aresztowano. Za to posiadała pięcioro dzieci w różnym wieku, którym wydzielała jedzenie po trochu, by wystarczyło go na długą podróż. Za każdym razem jęczały, że ich porcje są stanowczo za małe w stosunku do ich potrzeb i chcą więcej, a ona nie bardzo miała jak temu zaradzić. Tymczasem patrzyła prawie codziennie na matkę niemal siłą wciskającą jedzenie swojej córce, która dopiero po licznych prośbach, błaganiach i namowach w końcu raczyła przeżuć kilka kęsów. Miała przy tym minę, jakby zmuszano ją co najmniej do orania w polu. Dlatego pewnego dnia, słysząc kolejny raz podobny dialog kobiet, Pieczarkowska nie wytrzymała.

      – Moja córka jest chora – bąknęła Jadwiga Kącka.

      – No, przecież mówię, że ma coś z głową. Kto to widział tak wybrzydzać. I tylko hojda się – warknęła kobieta i strzeliła po dłoni jasnowłosego wyrostka, który, korzystając z nieuwagi matki, chciał wyciągnąć z jej tobołka kawałek słoniny.

      – A pani СКАЧАТЬ