Wiry. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Wiry - Генрик Сенкевич страница 16

Название: Wiry

Автор: Генрик Сенкевич

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-270-1556-3

isbn:

СКАЧАТЬ trwało nie dłużej nad dwa tygodnie. Było tak: poszedłem niegdyś ze strzelbą na wychodnego, na kozła, bo tu często wychodzą kozy wieczorami z zagajnika nad strugę. Chmurzyło się tego dnia mocno, ale że od strony zachodniej było pogodnie, myślałem, że przejdzie. Zasiadłem o kilkaset, a nawet i więcej kroków od młyna, bo bliżej leżało płótno na łące, którego mogły się kozy strachać — i w jakieś pół godziny później kozła rzeczywiście zabiłem. Ale tymczasem poczęło padać i wnet zrobiła się taka ulewa, jakiej w Jastrzębiu nie pamiętam. Porwałem mojego kozła za zadnie nogi i począłem machać co sił do młyna. Po drodze spostrzegłem, że płótno ktoś zabrał. Wpadam tedy do młyna i zakopuję się po uszy w siano, aż tu słyszę: oddycha ktoś tuż przy mnie. Pytam: kto tam jest? Jakiś cienki głos odpowiada mi: „Ja". — Co za ja? — „Hanka". — A co ty tu robisz? — „Przyszłam po płótno". — Poczęło tak grzmieć, iż myślałem, że się młyn rozleci — i dopiero gdy uspokoiło się trochę, dowiedziałem się za pomocą ciągłych pytań, że moja towarzyszka jest z Rzęślewa, że się woła: Skibianka i że skończyło się jej szesnaście „roków" na świętą Annę. Wówczas — ale daję panu słowo, jeszcze bez żadnej złej myśli tylko dla konceptu i dlatego, że się tak zwykle gada z wiejskimi dziewczynami — mówię do niej: A dasz buziaka? Nie odpowiedziała nic, ale że w tej chwili huknął piorun, więc przytuliła się do mnie — może ze strachu. A ja pocałowałem ją w same usta — i dalibóg — miałem takie wrażenie, jakbym pocałował w pachnący kwiat; więc zrobiłem to drugi raz, trzeci i tak dalej, a ona nie oddała mi pierwszego pocałunku, a oddała któryś tam, dziesiąty, czy dwudziesty — a gdy burza przeszła i trzeba się było rozstać, miałem jej ramiona na szyi a jednocześnie policzek mokry od jej łez... Bo popłakiwała sobie, nie wiem, czy po utraconym wianku, czy dlatego, żem odchodził.

      Grońskiemu przyszła mimo woli na myśl piosenka obłąkanej Ofelii:

      On się zerwał, drzwi otworzył, wdziewa suknię ranną. Wpuścił pannę, lecz od niego nie wyszła już panną.

      A Krzycki mówił dalej:

      — Na odchodnym powiedziała mi, iż wie, że ja jestem panicz z Jastrzębia, że widywała mnie co niedziela w Rzęślewie i że patrzyła na mnie jak na cudowny obraz...

      — Ach, ty przecież jesteś przystojny do obrzydliwości — przerwał z pewną irytacją Groński.

      — Ba! mam już trzy, albo cztery siwe włosy.

      — Zapewne od urodzenia. Jak często widywaliście się potem?

      — Zanim odszedłem, zapytałem ją, czy następnego wieczora będzie się mogła wymknąć. Odpowiedziała, że tak, ponieważ wieczorami zbiera zawsze blichujące się płótno z łąki, z obawy, by kto nie ukradł, a przy tym latem sypia nie z tatusiami w chałupie, ale w stodole, na sianie. I schodziliśmy się już potem codziennie. Ja musiałem się ukrywać przed stróżami nocnymi, więc wykradałem się przez okno do ogrodu, choć to była niepotrzebna ostrożność, bo stróże spali tak, że raz jednemu zabrałem trąbę i kij. Zabawne też było i to, że z Hanką widywaliśmy się tylko w nocy i że właściwie nie wiedziałem nigdy dobrze, jak ona wygląda, chociaż przy księżycu wydawała mi się ładna.

      — A w kościele?

      — Nasza ławka kolatorska jest blisko ołtarza, a dziewczęta klęczą w głębi. Tyle tam takich samych czerwonych i żółtych chustek, tyle ponatykanych w nie kwiatów, że trudno coś odróżnić. Chwilami zdawało mi się, że ją z daleka widzę, ale dokładnie nie mogłem się nigdy przypatrzeć. Wakacje skończyły się też wkrótce, a gdym na następne przyjechał, Skibowie już wyemigrowali.

      — Nie pożegnałeś się z nią?

      — Wyznaję, że nie. Wolałem tego uniknąć.

      — A nie zatęskniłeś do niej nigdy?

      — Owszem. W Warszawie tęskniłem do niej ogromnie — i przez pierwszy miesiąc byłem w niej po prostu zakochany. Po powrocie do Jastrzębia, gdym znowu zobaczył młyn — także, ale jednocześnie rad już byłem, że wszystko jak w wodę wpadło i że matka o niczym się nie dowie!

      Tak rozmawiając skręcili z bocznej drogi na aleję prowadzącą do dworu, którego niskie światła w odległości mniej więcej wiorsty to błyskały poprzez gałęzie lip, to chowały się, przesłonięte gęstwiną liści. Noc już zrobiła się zupełna, gwiaździsta i pogodna. Było jednak dość ciemno, bo księżyc jeszcze nie zeszedł i tylko miedziana poświata na wschodniej stronie nieba zwiastowała, że zejdzie lada chwila. Nie było żadnego wiatru. Wielkie nocne milczenie przerywały tylko ledwie dosłyszalne poszczekiwania psów w dalekiej, uśpionej wsi. Groński i Krzycki poczęli mimo woli mówić ciszej. Jednakże nie wszystko spało, bo o kilkaset kroków od alei migotało na łące nad rzeką ognisko.

      — To chłopi konie pasą i łapią przy świetle łuczywa raki — rzekł Krzycki. — Słyszę nawet, że jeden odjeżdża.

      Jakoż w tej samej chwili dał się słyszeć na łące zgłuszony przez trawę tętent kopyt końskich, a prawie zaraz potem rozległ się donośny głos drugiego pastucha, który wśród ciszy nocnej wołał przeciągle za odjeżdżającym:

      — Wojtek!... A przywieź ta i więcej szczypek, bo mi nie starczy!

      Nocny jeździec, wyjechawszy na drogę, przesunął się niebawem jak cień koło rozmawiających, jednakże poznał widocznie młodego dziedzica, gdyż mijając zdjął czapkę i ozwał się:

      — Niech będzie pochwalony!

      — Na wieki wieków!

      I czas jakiś szli w milczeniu.

      Krzycki począł pogwizdywać z cicha, to wołać na psa, lecz Groński, który rozmyślał ciągle nad tym, co się stało we młynie, rzekł:

      — Czy wiesz, że gdybyś ty był na przykład Anglikiem, to wasza sielanka skończyłaby się prawdopodobnie inaczej — i miałbyś czyste wspomnienie na całe życie, w którym byłaby ogromna poezja...

      — My mniej jadamy ryb, więc mamy inny temperament niż Anglicy, a co do poezji, może jej trochę i tak było...

      — Nie tyle inny temperament, ile inny obyczaj, a w nim więcej folgi... Oni mają dusze zdrowsze, a zarazem samodzielniejsze i nie zapożyczają moralności z francuskich książek...

      Po czym zamyślił się przez chwilę i następnie mówił dalej:

      — Ty powiadasz, że w waszym stosunku było i tak trochę poezji. Zapewne! — ale patrząc tylko od strony Hanki, nie od twojej. W niej istotnie jest coś poetycznego, albowiem wnosząc z twoich własnych słów, to ona kochała cię prawdziwie.

      — To z pewnością — przerwał Krzycki. — Kto wie, czy kiedykolwiek w życiu będę tak kochany.

      — Ja też myślę, że nie. I dlatego dziwię się, że ten kamień tak wpadł w toń twojej niepamięci i że się po nim tak wszystko w tobie wygładziło.

      Krzyckiego dotknęły nieco te słowa, więc odrzekł:

      — Otwarcie mówiąc, to ja panu opowiedziałem to wszystko tylko w tym celu, by wytłumaczyć, dlaczego nie przyjmuję СКАЧАТЬ