Trylogia. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Trylogia - Генрик Сенкевич страница 118

Название: Trylogia

Автор: Генрик Сенкевич

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Книги для детей: прочее

Серия:

isbn: 978-83-63720-28-5

isbn:

СКАЧАТЬ z jaru nie wyjdzie i nikt się o niej nie dowie, byle twoi ludzie nie rozgadali, że ona tu jest.

      – Ja im kazał przysiąc. Oni wierni mołojcy, nie rozgadają, choćby z nich pasy darli. Ale ty sama mówiła, że tu ludzie przychodzą do ciebie jako do worożychy.

      – Czasem z Raszkowa przychodzą, a czasem, jak zasłyszą, to i Bóg wie skąd. Ale zostają przy rzece, do jaru nikt nie wchodzi, bo się boją. Ty widział kości. Byli tacy, co chcieli przyjść, to ich kości leżą.

      – Ty ich mordowała?

      – Kto mordował, to mordował! Chce kto wróżby, czeka u jaru, a ja do koła idę. Co zobaczę w wodzie, to pójdę i powiem. Zaraz i dla ciebie będę patrzyła, jeno nie wiem, czy się co pokaże, bo nie zawsze widać.

      – Byleś co złego nie obaczyła.

      – Jak będzie co złego, to nie pojedziesz. I tak byś lepiej nie jechał.

      – Muszę. Do mnie Chmielnicki pismo do Baru pisał, żeby ja wracał, i Krzywonos przykazywał. Teraz na nas Lachy z wielką siłą idą, więc i my musimy do kupy.

      – A kiedy wrócisz?

      – Ne znaju. Będzie wielka bitwa, jakiej jeszcze nie bywało. Albo nam śmierć, albo Lachom. Jeśli nas pobiją, to tu się schronię, jeśli my pobijemy, to wrócę po moją zazulę i do Kijowa z nią pojadę.

      – A jak zginiesz?

      – Od tego ty worożycha, żebym wiedział.

      – A jak zginiesz?

      – Raz maty rodyła.

      – Ba! A co ja mam z dziewczyną wtedy robić! Głowę jej ukręcić czy jak?

      – Dotknij ty jej ręką, a ja cię każę wołami na pal nawlec.

      Watażka zamyślił się ponuro.

      – Jeśli zginę, tak ty jej powiedz, żeby mnie ona prostyła.

      – Hej, newdiaczna to Laszka, że za takie kochanie cię nie kocha. Żeby tak na mnie, ja by ci nie była oporna – hu! hu!

      To mówiąc, Horpyna trąciła po dwakroć kułakiem w bok watażkę i pokazała mu wszystkie zęby w uśmiechu.

      – Idźże ty do czorta! – rzekł Kozak.

      – No, no! wiem ja, że ty nie dla mnie.

      Bohun zapatrzył się w spienioną wodę na kole, jakby sam chciał sobie wróżyć.

      – Horpyna? – rzekł po chwili.

      – A co?

      – Jak ja pojadę, czy ona będzie za mną tużyła?

      – Kiedy ty nie chcesz jej po kozacku zniewolić, to może i lepiej, że sobie pojedziesz.

      – Ne choczu, ne mohu, ne smiju! Ja wiem, że ona by umarła.

      – To może i lepiej, że pojedziesz. Póki ona cię widzi, nie chce cię i znać, ale jak posiedzi ze mną i z Czeremisem miesiąc, dwa – będziesz jej zaraz milszy.

      – Żeby ona była zdrowa, tak wiem, co by ja zrobił. Sprowadziłby popa z Raszkowa i kazał sobie ślub dać, ale teraz się boję, bo jak się przelęknie – duszę odda. Samaś widziała.

      – Dajże ty pokój! A po co tobie pop i ślub? Nieszczery ty Kozak – nie! Ja tu nie chcę ni popa, ni księdza. W Raszkowie stoją Tatarzy dobrudzcy, jeszcze by ty ich na kark nam sprowadził, a jakby sprowadził, tak tyle by widział kniazićwnę. Co tobie do głowy przyszło? Jedźże sobie i wracaj.

      – A ty patrz w wodę i mów, co ujrzysz. Mów prawdę, a nie łżyj, choćby ty mnie nieżywego ujrzała.

      Dońcówna zbliżyła się do koryta młyńskiego i podniosła drugą zastawę wstrzymującą wodę krynicznego wodospadu; wnet wartka fala napłynęła zdwojonym pędem przez koryto; koło zaczęło się obracać szybciej, aż wreszcie zakrył je pył wodny; zbita na miazgę piana kłębiła się pod kołem jak ukrop.

      Wiedźma wbiła swoje czarne oczy w owe wary i chwyciwszy się za warkocze koło uszu, poczęła wołać:

      – Huku! huku! pokaż się! W kole dębowym, w pianie białej, w tumanie jasnym, zły ty czy dobry, pokaż się!

      Bohun zbliżył się i siadł przy niej. Twarz jego wyrażała obawę i gorączkową ciekawość.

      – Widzę! – krzyknęła wiedźma.

      – Co widzisz?

      – Śmierć mojego brata. Dwa woły Dońca na pal naciągają.

      – Do czorta z twoim bratem! – mruknął Bohun, który czego innego chciał się dowiedzieć.

      Przez chwilę słychać było tylko hurgot koła obracającego się jakby z wściekłością.

      – Sina u mego brata głowa, sineńka, kruki go dziobią! – rzekła wiedźma.

      – Co więcej widzisz?

      – Nic… O, jaki siny! Huku! Huku! w kole dębowym, w pianie białej, w tumanie jasnym, pokaż się!… Widzę.

      – A co?

      – Bitwa! Lachy uciekają przed mołojcami.

      – A ja gonię?

      – Widzę i ciebie. Ty się z małym rycerzem potykasz. Hur! hur! hur! Ty się małego rycerza strzeż.

      – A kniaziówna?

      – Nie ma jej. Widzę cię znowu, a przy tobie ktoś, kto cię zdradzi. Twój druh nieszczery.

      Bohun pożerał oczyma to piany, to Horpynę – i jednocześnie pracował głową, by pomóc wróżbom.

      – Jaki druh?

      – Nie widzę. Nie wiem, stary czy młody.

      – Stary! Pewno stary!

      – Może i stary.

      – To wiem, kto to. On mnie już raz zdradził. Stary szlachcic z siwą brodą i z białym okiem. Na pohybel-że jemu! Ale on mnie nie druh.

      – On dybie na ciebie. Widzę znowu. Czekaj! Jest i kniaziówna! Jest, w wianku rucianym, w białej sukni, nad nią jastrząb.

      – To ja.

      – Może i ty. Jastrząb… Czy sokół? Jastrząb!

      – To ja.

      – Czekaj. Już nie widać… W kole dębowym, w pianie białej… O! o! mnogo wojska, mnogo mołojców, oj, mnogo jak drzew w lesie, jak bodiaków w stepie, a ty nad wszystkimi, przed tobą trzy buńczuki noszą.

      – A kniaziówna przy mnie?

СКАЧАТЬ