Название: Trylogia
Автор: Генрик Сенкевич
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Книги для детей: прочее
isbn: 978-83-63720-28-5
isbn:
– Zaskrzetuszczy wojsko z kretesem, już ja go znam! – krzyknął Zagłoba.
Szlachta ryknęła śmiechem. Wino szło do głów. Wszędy widać było czerwone twarze, ruszające się wąsy, a humory stawały się z każdą chwilą lepsze.
– Kiedy tak – wołał rozochocony pan Jan – to już się waszmościom muszę przyznać, że mi kukułka dwunastu chłopczysków wykukała.
– Dalibóg, wszystkie bociany od roboty pozdychają! – wołał pan Zagłoba.
Szlachta odpowiedziała nowym wybuchem śmiechu i śmiali się wszyscy, aż się sala jakoby grzmotem rozlegała.
Wtem w progu sali ukazało się jakieś posępne widmo okryte kurzem – i na widok stołu, uczty i rozpromienionych twarzy zatrzymało się we drzwiach, jakby wahając się, czy wejść dalej.
Książę dostrzegł je pierwszy, brwi zmarszczył, oczy przesłonił i rzekł:
– A kto tam? A, to Kuszel! Z podjazdu! Co słychać, jakie nowiny?
– Bardzo złe, mości książę – rzekł dziwnym głosem młody oficer.
Nagła cisza zapanowała w zgromadzeniu, jakby je kto urzekł. Kielichy niesione do ust zawisły w połowie drogi, wszystkie oczy zwróciły się na Kuszla, na którego zmęczonej twarzy malowała się boleść.
– Lepiej byś tedy ich waść nie powiadał, gdym przy kielichu wesół – rzekł książę – ale gdyś już zaczął, to dokończ.
– Mości książę, wolałbym i ja nie być puszczykiem, bo mi ta wiadomość przez usta nie chce się przecisnąć.
– Co się stało? Mów!
– Bar… wzięty!
Tom II
Rozdział I
Pewnej pogodnej nocy na prawym brzegu Waładynki posuwał się w kierunku Dniestru orszak jeźdźców złożony z kilkunastu ludzi.
Szli bardzo wolno, prawie noga za nogą. Na samym przedzie, o kilkadziesiąt kroków przed innymi, jechało dwóch jakoby w przedniej straży, ale widocznie nie mieli żadnego do strażowania i czujności powodu, bo przez cały czas rozmawiali ze sobą, zamiast dawać baczenie na okolicę – i zatrzymując co chwila konie, oglądali się na resztę orszaku, a wówczas jeden z nich wołał:
– Pomału tam! pomału!
I orszak zwalniał jeszcze kroku, zaledwie posuwając się naprzód.
Na koniec wysunąwszy się zza wzgórza, które osłaniało go swym cieniem, orszak ów wszedł na przestwór oblany światłem księżyca i wtedy to można było zrozumieć ostrożność pochodu: oto w środku karawany idące obok siebie dwa konie dźwigały przywiązaną do siodełek kołyskę, w kołysce zaś leżała jakaś postać.
Srebrne promienie oświecały bladą jej twarz i zamknięte oczy.
Za kołyską jechało dziesięciu zbrojnych. Po spisach bez proporców można w nich było poznać Kozaków. Niektórzy prowadzili konie juczne, inni jechali luzem, ale o ile dwaj jadący na przedzie zdawali się nie zwracać najmniejszej uwagi na okolicę, o tyle ci oglądali się niespokojnie i trwożliwie na wszystkie strony.
A jednak okolica zdawała się być zupełną pustynią.
Ciszę przerywały tylko uderzenia kopyt końskich i wołanie jednego z dwóch jadących na przedzie jeźdźców, który od czasu do czasu powtarzał swą przestrogę:
– Pomału! Ostrożnie!
Na koniec zwrócił się do swego towarzysza.
– Horpyna, daleko jeszcze? – spytał.
Towarzysz, którego zwano Horpyną, a który w istocie był przebraną po kozacku olbrzymią dziewką, popatrzył w gwieździste niebo i odrzekł:
– Niedaleko. Będziemy przed północą. Miniemy Wraże Uroczyszcze, miniemy Tatarski Rozłóg, a tam już zaraz Czortowy Jar. Oj! źle by tam przejeżdżać po północku, nim kur zapieje. Mnie można, ale wam źle by było, źle! – Pierwszy jeździec wzruszył ramionami.
– Wiem ja – rzekł – że tobie czort bratem, ale na czorta są sposoby.
– Czort nie czort, a sposobu nie ma – odparła Horpyna. – Żeby ty, sokole, na całym świecie schowania dla swojej kniaziówny szukał, to by ty lepszego nie znalazł. Już i tędy nikt po północku nie przejdzie, chyba ze mną, a w jarze jeszcze żywy człowiek nogi nie postawił. Chce kto wróżby, to przed jarem stoi i czeka, póki nie wyjdę. Nie bój ty się. Nie przyjdą tam ani Lachy, ani Tatary, ani nikt, nikt. Czortowy Jar straszny, sam zobaczysz.
– Niech sobie będzie straszny, a ja mówię, że przyjdę, ile razy zechcę.
– Byłeś w dzień przychodził.
– Kiedy zechcę. A stanie czort w poprzek, to za rogi wezmę.
– Eh, Bohun! Bohun!
– Ej, Dońcówna, Dońcówna! ty się o mnie nie troszcz. Weźmie mnie czort czy nie weźmie, to nie twoja sprawa, ale to ci powiadam: radź ty sobie ze swoimi czortami, jak chcesz, byle na kniaziównę bieda nie przyszła, bo jeśli jej się co stanie, to ciebie z moich rąk ni czorty, ni upiory nie wydrą.
– Raz mnie już topili, jeszcze jak my nad Donem z bratem mieszkali, drugi raz już mi w Jampolu mistrz głowę golił, a dlatego mi nic. Ale to inna rzecz. Ja z przyjaźni dla ciebie będę jej strzegła, by jej i włos na głowie od duchów nie spadł, a przed ludźmi u mnie bezpieczna. Już ci się ona nie wymknie.
– A ty, sowo! jeśli tak mówisz, to czemu ty mnie wróżyła na biedę, czemu ty mi hukała nad uchem: „Lach przy niej! Lach przy niej!”?
– To nie ja mówiła, to duchy. Ale się może zmieniło. Jutro ci powróżę na wodzie w kole młyńskim. Na wodzie wszystko dobrze widać, jeno trzeba długo patrzyć. Sam zobaczysz. Ale ty wściekły pies: powiedzieć ci prawdę, to się sierdzisz i za obuch łapiesz…
Rozmowa urwała się, słychać było tylko uderzenia kopyt o kamienie i jakieś głosy dochodzące od strony rzeki, podobne do sykania koników polnych.
Bohun nie zwrócił najmniejszej uwagi na owe głosy, które jednak wśród nocy mogły dziwić – podniósł twarz ku księżycowi i zamyślił się głęboko.
– Horpyna – rzekł po chwili.
– Czego?
– Ty czarownica, ty musisz wiedzieć: czy prawda, że jest takie ziele, że jak się go kto napije, to musi pokochać? Lubystka czy jak?
– Lubystka. Ale na twoją biedę nic i lubystka nie poradzi. Jeśliby kniaziówna innego nie kochała, to tylko dać jej się napić, ale jeśli kocha, to wiesz, co się stanie?
– Co?
– To СКАЧАТЬ