Drzewo życia. Louis de Wohl
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Drzewo życia - Louis de Wohl страница 5

Название: Drzewo życia

Автор: Louis de Wohl

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Биографии и Мемуары

Серия:

isbn: 978-83-257-0649-4

isbn:

СКАЧАТЬ ci mówiłem – przesłaniu, którego nikt nie rozumie. Sam bardzo starałem się je zrozumieć, ale nie jestem pewny, czy mi się udało... Drzewo życia... żywe drzewo... żywe drzewo...

      Konstancjusz opróżnił swój puchar. Kiedy znów spojrzał na króla, zobaczył, że ten zasnął.

      – To jego ulubiona opowieść – powiedziała sucho Helena. – Ale zawsze go usypia. Najadłeś się już? Oni tak – i ja też. Dobrze. Gullo, zaprowadź trybuna do jego pokoju.

      Wstała, a z nią Wirginia, która przez cały wieczór nie wypowiedziała ani jednego słowa.

      – Czy ja też muszę iść spać? – zapytał trybun miękkim głosem.

      Helena roześmiała się.

      – Możesz robić, co chcesz – ale co jest innego do roboty? Dzień się skończył.

      – Mógłbym z tobą porozmawiać – wyszeptał trybun. Ale Helena już odganiała ośmiu dostojników od resztek barana – paru ścięgien wokół kości. Wyszli, kłaniając się, i wtedy się odwróciła.

      – Możemy porozmawiać jutro, jeśli chcesz, trybunie – powiedziała ze spokojną godnością. – Dam ci rano konie, żebyś szybciej zajechał do obozu. Dobranoc.

      – Dobranoc, księżniczko.

      – Arbol! Beurgain! – zawołała rozkazującym tonem Helena. – Zanieście króla do jego łoża. Tylko ostrożnie. Jeżeli znów go upuścicie, oberwę wam uszy. Nie żartuję. Ostrożnie! Teraz lepiej...

      Rozdział trzeci

Kolo.psd

      Ranek był świeży i jasny. Konstancjusz znalazł przy łóżku swoją wypolerowaną zbroję oraz wyczyszczony płaszcz i tunikę, kiedy się obudził w skromnym pokoju gościnnym. Mały zasuszony służący, Gullo, przyniósł mu puchar wina słodzonego miodem. Pijąc je, poczuł lekkie wzruszenie. Słodzone poranne wino było zwyczajem rzymskim, nie brytyjskim. Był to z pewnością subtelny gest albo starego króla Coela, albo jego córki. Zastanawiał się przez chwilę, która z tych dwóch możliwości jest bardziej prawdopodobna, i stwierdził, że okoliczności wskazują raczej na króla. Z jakiegoś powodu trochę go to rozdrażniło. Czemu ta dziewczyna była tak bardzo niechętna Rzymowi? To raczej nie mógł być jakiś głupi lokalny patriotyzm. Brytania była rzymską prowincją już od trzech stuleci. Śmieszne...

      Zjadł obfite śniadanie w dużej sali, w której jedli wczo­raj wieczerzę. Podał je Gullo: chleb, ser, jaja rybitwy i solidna porcja dziczyzny. Wino znów było bardzo dobre, lekkie falerneńskie z Fundi, o ile się nie mylił. Podane w równie ładnych pucharach.

      To wszystko stanowiło całkiem przyjemny przerywnik. Coś, o czym będzie można opowiedzieć po powrocie do obozu. To mu przypomniało, że na pewno się tam o niego martwią. Czas wracać. Wstał.

      – Gdzie jest król? – zapytał.

      Gullo zamrugał oczami i pokręcił głową.

      W tej samej chwili z dziedzińca dobiegł stukot końskich kopyt i Konstancjusz zobaczył Helenę jadącą w stro­­nę wejścia na pięknym kasztanku. Prowadziła drugiego konia, srokacza.

      Doświadczone oko trybuna od razu spostrzegło, że jeździ konno lepiej niż większość mężczyzn z konnych oddziałów, które próbował szkolić w ostatnich miesiącach. Wyszedł niespiesznym krokiem na dziedziniec.

      – Cudowne – powiedział.

      – Tak, to piękne zwierzęta – skinęła głową Helena. Nie przyszło jej widać do głowy, że może wcale nie mówił o koniach. – Legat Basjanus sprzedał je ojcu trzy lata temu.

      – Cóż, jednak coś dobrego przyszło z Rzymu – zażartował.

      – Przybyły z Hiszpanii. Jedynymi zwierzętami, jakie wprowadzili Rzymianie, są króliki i stały się już plagą. Czy Gullo dał ci coś do jedzenia? Dobrze. Jesteś gotowy?

      – Nie pożegnałem się jeszcze z królem...

      – Ach, ojciec... nie będzie go przez parę godzin. Zawsze wstaje wcześnie i wychodzi. Zobaczysz go innym razem.

      – Tego nie jestem pewny – odparł Konstancjusz, a ona się roześmiała.

      – O tak, na pewno. Słyszałeś, że tak powiedział.

      – Cóż, skoro tak powiedział...

      Wzruszyła ramionami.

      – Nie znasz go, a ja trochę tak. Jeśli tak mówi, to tak będzie. On wie takie rzeczy. Jedziemy?

      – My?

      – Jadę z tobą. Ktoś musi odprowadzić konie.

      – Czuje się zaszczycony – mruknął Konstancjusz. Dziw­-na dziewczyna. Dziwny starzec.

      – To jedynie godzina jazdy, jeżeli zna się drogę, tak jak ja.

      Wsiadł na srokacza, szczękając zbroją. Rasa hiszpańska jest całkiem niezła. On też był w dobrych rękach.

      Zawróciła kasztanka i odjechała, nie oglądając się za siebie.

      Ruszył za nią i dogonił ją.

      – Tam jest stary obóz rzymski – powiedziała niedbałym tonem. – Ojciec buduje wokół niego małe miasto. Mówi, że któregoś dnia połączy się z Camoludunum. Nazywają je Coel Castra.

      Konstancjusz przypomniał sobie, co Karoniusz mówił mu o starym obozie.

      – Za blisko morza – nie wiem, skąd mojemu szlachetnemu poprzednikowi przyszło do głowy, by zbudować go tutaj. Żadnych możliwości strategicznych. Beznadziejna lokalizacja.

      – Wkrótce przekroczymy rzekę – powiedziała Helena. – Znam bród. Jesteś niezłym jeźdźcem.

      Jej pochwała odebrała mu mowę. Uczeń renomowanej rzymskiej szkoły jeździeckiej, instruktor najlepszych oddziałów konnych na świecie – „niezły jeździec”. O bogowie!

      – Ty jeździsz jak sama Hippolita – powiedział z błyskiem w oku. – I pewnie była do ciebie podobna.

      – Kim ona była? – zapytała podejrzliwie Helena.

      – Królową amazonek.

      – Tu jest rzeka.

      Konstancjusz ostro ściągnął wodze. W dali, na szczycie niewielkiego wzgórza, stał nieruchomo jakiś mężczyzna. Zbyt daleko, by można było dostrzec więcej niż długi niebieski płaszcz i głowę ze zwichrzonymi siwymi włosami. To mógł być samotny stary pasterz lub rolnik.

      Coś mu jednak mówiło, że to król.

      Chciał powiedzieć o tym Helenie, ale ona jechała dalej i była już na СКАЧАТЬ