Название: Drzewo życia
Автор: Louis de Wohl
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Биографии и Мемуары
isbn: 978-83-257-0649-4
isbn:
– Gdzie jest Bazylios? Natychmiast po niego poślij. Zabiję go, jeśli nie wróci, nim policzę do stu. Biegnij, kobieto! Biegnij!
Sam pobiegł do lewego skrzydła domu. Roztrącił niewolników na boki i wpadł do pokoju Heleny. Leżała zu-pełnie nieruchomo, nie patrząc na niego, lecz w sufit. Tyl-ko jej dłonie lekko drżały.
– Nonsens – powiedziała. – To dopiero początek. Potrwa godziny... godziny... godziny...
Głos miała oschły i bezdźwięczny. Konstancjusz zaczął mówić, ale sam nie wiedział co. Wtedy przyszedł Bazylios i zajął jego miejsce. Konstancjusz widział, że się martwi, było to dość oczywiste. Konstancjusz wypowiedział parę pogróżek, a Helena lekko się uśmiechnęła. A ta gęś Wirginia zaczęła zawodzić.
Wszystko przebiegało dobrze do północy. Akcja porodowa przyspieszała i Bazylios kazał pacjentce stanąć i ścisnąć zasłonę. Helena posłuchała machinalnie. Fale bólu zmobilizowały jej ciało do wysiłku – starała się powstrzymać krzyk, ale Bazylios na to nalegał.
– Nie opieraj się. Wszystkie kobiety krzyczą na tym etapie i nawet sam Jowisz krzyczał, kiedy Minerwa wyskoczyła z jego głowy.
Zachciało jej się śmiać, ale ból nie pozostawił dość miejsca na swobodny śmiech.
Konstancjusz wygrażał teraz Larom i Penatom na ołtarzu w atrium. Przestał grozić Bazyliosowi, bo widział, że lekarz jednak robi, co może.
I wtedy, tuż po północy, poród nagle się zatrzymał. Helena poczuła się wyzuta z całej energii, z wszelkiej woli walki. Chciała zasnąć, umrzeć, cokolwiek – nie miało znaczenia, co się stanie, byle tylko mogła się położyć i zamknąć oczy. Bazylios mamrotał zaklęcia, modlitwy, przekleństwa. Był śmiertelnie blady, jego czoło lśniło od potu. Niewolnik pobiegł po następną szkatułkę z lekarstwami. Było to rzadkie zioło, którego sok miał przywrócić akcję porodową, jeśli natarło się nim brzuch. Wiedział jednak, że to nie jedyne niebezpieczeństwo. Wąska miednica...
O czwartej nad ranem sytuacja stała się krytyczna. Mimo wszelkich wysiłków akcja porodowa nie powróciła. Helena leżała bez ruchu, w całkowitej apatii. Oczy miała szeroko otwarte, ale zdawała się nic nie widzieć. Kiedy Konstancjusz, nie panując nad sobą, wykrzyknął jej imię, nie odpowiedziała. Spędził ostatnią godzinę na kolanach przy jej łożu. Teraz wstał powoli i spojrzał na Bazyliosa. Lekarz zaczął się trząść.
– Bogowie są przeciw nam, panie – zaskomlił. – Zrobiłem, co mogłem... robię, co mogę... ja...
– Umrzesz – powiedział głucho Konstancjusz. – Chciałbym, żebyś umarł siedem razy, psie.
– Panie, panie, to nie moja wina. Dziecko jest bardzo duże i naciska na miednicę... to hamuje akcję.... I leży tak, że nie mogę go dosięgnąć...
– Co to znaczy?
– Panie, może będę musiał zabić dziecko, by ratować matkę... jej puls słabnie... bardzo słabnie...
Zabłysło i niemal w tej samej chwili zagrzmiało.
Konstancjusz cofnął się o krok. Bazylios patrzył szklanym wzrokiem, jak opuszcza sztylet. Dwie niewolnice zaczęły płakać.
Błysk – grzmot. Błysk – grzmot.
Czy Bazylios miał rację? Czy bogowie byli przeciw nim? Przesądy wielu pokoleń ożyły w jego umyśle. Spojrzał na Helenę przy następnej błyskawicy i grzmocie. Nie poruszyła się.
Próbował zebrać myśli, ale nie mógł. Nie wiedział, że wszyscy w pokoju czują tak samo, że wszystkich wypełnia jedno uczucie przenikające wszystkie nerwy – strach.
Na zewnątrz zaczął padać deszcz, ale nie był to jedyny odgłos. Nie grzmiało, choć ten dźwięk bardzo to przypominał. To był grzmot z ziemi – tętent kopyt w pełnym galopie i coraz głośniejszy turkot kół. Potem cisza.
Strach wciąż wisiał w pokoju, a z nim jego matka – bezradność. Nikt nie mógł się ruszyć, nogi wrosły wszystkim w podłogę. Jak w koszmarnym śnie, kiedy śniący chciałby uciec przed najstraszniejszym niebezpieczeństwem i stwierdza, że nie może. Następny błysk, słabszy od poprzednich – ale, zamiast grzmotu, na korytarzu dał się słyszeć odgłos kroków.
Do środka wpadł niewolnik.
– Panie, gość...
Przerwał mu grzmot, który nareszcie się przetoczył.
W chwilę później gość wszedł do pokoju. Spojrzał bystro na Helenę, wziął głęboki wdech, po czym popatrzył na pozostałych i uczynił krótki, władczy gest.
– Zostaw nas samych, synu.
W oczach Konstancjusza błysnął i zgasł promień nadziei.
– Ojcze...
– Posłuchaj mnie, synu.
Konstancjusz zawahał się – ale tylko przez moment.
Potem się ukłonił i opuścił pokój, dając znak pozostałym, by wyszli razem z nim. Tylko Bazylios zawahał się przez moment, ale spojrzenie gościa wygnało go jak zbitego psa.
Kiedy król Coel został sam, podszedł prosto do łoża Heleny. Nie odkrył jej. Pochylił się tylko i przesunął parę razy po jej oczach i czole. Kiedy się obudziła, uśmiechnęła się lekko. On też się uśmiechnął.
– Wstań, dziecko – powiedział.
– Ja... nie mogę, ojcze.
– Wstań, dziecko.
Wstała. Nawet jej nie pomógł.
– Podejdź do mnie – rozkazał. Kiedy go posłuchała, cofnął się powoli. Zaczęła jęczeć.
– Mój krzyż, ojcze, mój krzyż...
– Podejdź do mnie.
Zaczęła iść, niezdarnie, krok za krokiem. Po drugiej stronie pokoju stał wielki stół. Król Coel zmiótł z niego szkatułkę z lekarstwami Bazyliosa, puchary i talerze, i nawet obrus, którym był przykryty.
– Połóż się na tym, dziecko.
Posłuchała, ale tym razem musiał jej pomóc. Stół był wysoki. Położył starą sękatą dłoń na jej wydętym brzuchu gestem nieskończonej czułości, a ona poczuła, że ją błogosławi, że jest w domu i otacza ją spokój. W pokoju panowała głęboka cisza. Patrzyła na sufit, ale jej oczy miały teraz wyraz nowej nadziei, zwiastunki radości.
– Wstań – powiedział król Coel.
To było wyraźne polecenie – ten sam ton, jakiego używał, kiedy kazał jej wstać, gdy szczotkował jej włosy, wiele lat temu, СКАЧАТЬ