– Bierz – rzekł do Rody, wskazując jeden z nich – i pójdź[16].
– Dokąd?
– Gdziekolwiek. Pójdziemy przed siebie.
– To nie ma zgoła celu. Mnie jest wszystko jedno, w którym punkcie tej płaszczyzny przestrzeni zginę.
– Gdy Ziemia przelatywała pod nami, wirując, widziałem morze i kraje jakieś, zda mi się, zielone. Może dotrzemy do okolicy, gdzie się da żyć.
Roda, mrucząc niechętnie, zarzucił tobołek na ramię i ruszył za Mataretem. Szli na wschód słońca, grzęznąc w piasku, obezwładnieni upałem i zbyt gęstym dla ich księżycowych płuc powietrzem Ziemi, a nade wszystko wagą ciał własnych, które – drobne i niepozorne – wydawały im się, jak gdyby naraz w ołów były zamienione. Odpoczywali co kilkadziesiąt kroków, ocierając znojny pot z czoła.
Na przystankach Roda, korzystając z każdego zauważonego szczegółu, dowodził w dalszym ciągu, że Ziemia nie jest zamieszkana i w ogóle nie może być zamieszkana przez żadne istoty.
– Pomyśl – mówił – ten ciężar tłoczący! Któreż stworzenie znieść go zdoła przez dłuższy czas!
– Jeśliby tu jednak ludzie byli więksi i silniejsi od nas, jak na przykład Zwycięzca?
– Nie pleć głupstw! Gdyby tu ludzie byli więksi, ważyliby jeszcze więcej i nie mogliby się już zgoła poruszać.
– A jednak…
– Nie przerywaj, kiedy ja mówię! – oburzył się Roda. Ja nie rozprawiam z tobą, ale ci powiadam jeno pewne rzeczy, o których wiem. Ty słuchaj i ucz się.
Mataret wzruszył ramionami i podjąwszy swój tobołek, puścił się znowu naprzód w milczeniu. Mistrz postępował za nim, nie przestając dowodzić zdyszanym głosem prawdziwości swego zdania.
– Zdechniemy jak psy – powtarzał. – Tu nie ma, mówię, żadnej żywej istoty.
– Więc my będziemy pierwszymi – wtrącił Mataret – cała Ziemia będzie do nas należała.
– Dużo ci przyjdzie z tego! Piasek i woda, którąśmy z góry widzieli, jeżeli to jest woda w ogóle, a nie jakiś na szkliwo ścięty kamień…
Mataret tymczasem przystanął i patrzył przed siebie z zajęciem.
– Widzisz! – rzekł po chwili, rękę wyciągając.
– Co?
– Nie wiem, co to jest… Pójdźmy bliżej.
Po kilkudziesięciu krokach, mając już twardszy, skalisty grunt pod nogami, mogli rozróżnić wyraźnie linię jakąś, drogę ich przecinającą i biegnącą w obie strony gdzieś w nieskończoność. Gdy podeszli bliżej, zobaczyli sztabę żelazną, metalowymi kozłami nieco nad poziom wzniesioną, która, jak okiem zasięgnąć, przekrawała pustynny kraj od końca do końca.
– Co to jest? – szeptał Roda zdumiony.
– Tu jednak muszą być jakieś żywe istoty – odezwał się Mataret. – Ta dziwna rzecz zda się być ręką ludzką zrobiona.
– Nie ludzką! Nie ludzką! Ostatecznie… może istotnie jakieś życie tutaj jest, ale ludzi nie ma na Ziemi! To pewne, przekonasz się… Po cóż by zresztą człowiek rozumny taką rzecz robił; marnował tyle żelaza nie wiadomo na co?
– Więc któż Ziemię zamieszkuje?
– Bo ja wiem kto? Jakiś rodzaj istot…
– Szernowie – bąknął przez zęby Mataret i obaj poczuli, jak dreszcz przeszedł ich członki na samo wspomnienie straszliwych księżycowych pierwobylców.
Oglądali zagadkową szynę z zajęciem, która tymczasem od pewnej już chwili poczęła z lekka dzwonić; naraz…!
Odskoczyli obaj w tył z przestrachem. Potwór jakiś olbrzymi, lśniący, ze spłaszczoną głową, przeleciał z hukiem po szynie w pędzie tak straszliwym, że nim mieli czas oprzytomnieć, on już był daleko. Patrzyli z lękiem a zdumieniem, nie śmiejąc nawet myśleć, co by to było właściwie.
Po dłuższym czasie dopiero ozwał się pierwszy Mataret, spoglądając nieufnie w stronę, w której zniknęło zjawisko.
– Jakiś zwierz ziemski…
– Ładna rzecz – mruknął Roda – jeśli tu takie potwory żyją. Przecież to miało ze sto kroków długości albo i więcej. A mknęło jak wicher. Czy nie zauważyłeś nóg?
– Nie. Spostrzegłem tylko wzdłuż całego ciała aż do ogona szereg ócz, które wyglądały jak okna… Mnie się jednak zdaje, że się to posuwało na kołach. Może to nie potwór, ale wóz jakiś dziwny?
– Głupiś. Gdzieżby wóz mógł pędzić tak szybko przez nic zgoła nie ciągniony?
– A nasz kto ciągnął przez przestworza? – wtrącił Mataret. – Może na Ziemi taki zwyczaj.
Roda zamyślił się na chwilę.
– Nie, to niemożliwe. Po jednej tak gładkiej sztabie wóz nie mógłby biec, przewróciłby się niewątpliwie.
– To prawda – przyświadczył Mataret.
Przesunęli się chyłkiem między kozłami pod szyną, spoglądając na nią nieufnie, i szli znowu dalej z troską i niepokojem w sercach. Obcymi się czuli na tej Ziemi, która, wedle zwalczanej przez nich na Księżycu legendy, miała być pono kolebką ludzi pierwotną, a im się wydała straszną i pustą. Roda, nużąc się szybciej od towarzysza, przystawał co chwila i skarżył się na nieznośny upał, który, chociaż nie dochodził księżycowych żarów w południe, dotkliwszym im się wydał w gęstym ziemskim powietrzu. Naokół zaś, wśród żółtej piasku roztoczy – nigdzie cienia nie było.
Jeno tam gdzieś daleko przed nimi majaczyły skały jakieś o dziwnych kształtach, w oślepiającym słońcu aż białe, a pośród nich coś jakby olbrzymie pióropusze strzępiaste na wysokich, z lekka wygiętych słupach.
Dążyli tedy ku owym skałom, resztę sił wytężając w nadziei, że chłodu trochę znajdą pod nimi, gdy naraz zwróciły ich uwagę cienie jakieś przemykające przed ich oczyma szybko po piasku. Roda odwrócił się pierwszy i dostrzegł na niebie, między sobą a słońcem, niby stado ptaków potwornych o szerokich białych skrzydłach i spłaszczonych ogonach. Mataret zauważył u niektórych, bliżej lecących, że zamiast nóg miały koła pod sobą, a posuwały się w powietrzu chyżo, nie poruszając rozpiętymi skrzydłami. Natomiast przed głową ich, niewyraźnie się od ciała odcinającą, szedł jakiś wir, który zaledwie z trudnością można było okiem złapać.
Zniknęły rychło w stronie, ku której i pierwszy potwór błyszczący był podążał.
– Na СКАЧАТЬ
16