Stara Ziemia. Jerzy Żuławski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Stara Ziemia - Jerzy Żuławski страница 10

Название: Stara Ziemia

Автор: Jerzy Żuławski

Издательство: Public Domain

Жанр: Повести

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ jak największą i odepchnąwszy zastępującego mu drogę służącego, wszedł do środka.

      Ale to drobne zajście zepsuło mu humor. Krążył przez pewien czas po sali, gniewało go to, że ludzie, na których dziś patrzył, przeważnie wygrywali, dochodząc do pieniędzy bez trudu, a jemu sprawiając zgorszenie, a gdy wreszcie jakaś wymalowana kokotka poprosiła go o pożyczkę stu sztuk złota, odwrócił się bez słowa na pięcie i podążył z powrotem do hotelu.

      Tutaj Aza oczekiwała go już w jadalni.

      Po obiedzie we dwoje zjedzonym pan Benedykt podsunął śpiewaczce papierośnicę. Usunęła ją lekko dłonią.

      – Nie, dziękuję. Nie będę palić. A i pana proszę, abyś nie palił dzisiaj przy mnie. Muszę gardła na jutro szanować.

      Staruszek schował papierośnicę skwapliwie, choć z pewnym smutkiem na dobrotliwej twarzy.

      – Przejdź pan do swego pokoju na papierosa – rzekła Aza – i wróć za chwilę. Wszakże to obok.

      – Nie. Przeniosłem się o piętro niżej.

      – Dlaczego?

      – Tutaj było dla mnie zbyt drogo.

      Aza wybuchnęła śmiechem.

      – Pyszny jesteś, staruszku! Przecież pan masz mnóstwo pieniędzy.

      Pan Benedykt uczuł się dotkniętym. Pojrzał z ojcowską pobłażliwością na śmiejącą się dziewczynę i z lekkim wyrzutem w głosie wypowiedział głęboką sentencję:

      – Moja droga pani, kto pieniędzy nie szanuje, tego i pieniądze szanować nie będą. Ja mam, bo ich nie wyrzucam na próżno.

      – Ba, więc po cóż je pan masz?

      – To moja rzecz. Bodaj aby móc po każdym występie zasypać panią kwiatami. Pracowałem ciężko przez połowę życia… Gdybym tak postępował jak pani…

      – Jak ja?!

      – Naturalnie. Odwołała pani telegraficznie koncert wczorajszy i musi pani teraz zapłacić olbrzymią karę Towarzystwu…

      – Tak mi się podoba!

      – Ach, gdyby się to pani przynajmniej tak podobało! Ale spóźniła się pani droga tylko przez lekkomyślność: przez nieuwagę opuściła pani ostatni pociąg, zasiedziawszy się na tym przyjęciu w klubie. A nie mówiłem!…

      Śpiewaczka zerwała się nagle. Dziecięce jej oczy zapłonęły gniewem.

      – Panie, ani słowa! Ani słowa o tym nikomu! To zresztą jest nieprawda. Nie przyjechałam wczoraj, bo nie chciałam.

      – Ależ, paniusiu droga, po cóż ten gniew? – łagodził przerażony staruszek. – Ja doprawdy nie chciałem pani zrobić przykrości i nie myślałem…

      Aza już się śmiała.

      – Nic wielkiego. Och, jaką pan masz minę zakłopotaną!

      – Panie Benedykcie – rzuciła naraz niespodziewanie – czy ładna jestem?

      Stała przed nim wyprężona w lekkiej barwnej sukni domowej o szerokich rękawach, w klin pod szyję wyciętej. Głowę w jasnej włosów koronie odrzuciła w tył, dłonie na karku zaplotła, wysuwając białe łokcie krągłe z opadłych rękawów. Naprzód podane usta zadrgały jej wabiącym uśmiechem, co wzdyma wargi, bojąc się nazbyt ich rozchylić, by nie umknęły pocałunkowi…

      – Ładna, ładna! – szeptał mężczyzna, patrząc na nią zachwyconymi oczyma.

      – Czy bardzo ładna?

      – Bardzo…

      – Piękna?

      – Piękna! Cudowna! Jedyna!

      – Zmęczona jestem – odezwała się znowu, niespodziewanie ton zmieniając. – Idź pan już do siebie.

      Ale po jego odejściu nie udała się na spoczynek. Wsparła białe łokcie na stole i wcisnąwszy brodę w dłonie, siedziała tak zamyślona ze ściągniętymi brwiami i twardo zaciśniętymi usty[25]. Niedopity kieliszek wina szampańskiego stał przed nią, grając topazową tęczą w bijącym zewsząd blasku świec elektrycznych. Szkło było weneckie, stare, nieprzepłacone – cienkie jak płatek róży – o barwie nieco zielonej, jak gdyby lekką mgłą opalową i złotą przyprószonej. Obok na śnieżnym obrusie walały się olbrzymie, prawie białe grona winne z Algieru i mniejsze, do krwi skrzepłej barwą podobne, z greckich wysp szczęśliwych. Brzoskwinia, na pół rozłamana, rozchylała – jak kobieta – wonne, wilgotne, pocałunku żądne a chłodne usta…

      Na progu stanął lokaj.

      – Czy pani pozwoli już zabrać?

      Drgnęła i powstała.

      – Tak, tak. Proszę mi przysłać jeszcze przez pokojową flaszkę szampana do sypialni. Niezbyt mrozić.

      Przeszła do buduaru i wyjąwszy podróżną stalową kasetkę, otwarła ją tajemnym złotym kluczykiem, który wisiał wśród breloków u jej paska. Wyrzuciła na stół zwitek notatek i rachunków. Liczyła przez pewien czas sumy jakieś, kreśląc cyfry szybko ołówkiem na tabliczkach z kości słoniowej, a potem wyjęła plik telegramów, osobno złożonych. Przeglądała je raźno, wypisując z nich czasem daty i nazwy miejscowości. Były to przeważnie wezwania różnych miast ze wszystkich stron świata, aby raczyła je zaszczycić odwiedzinami i wystąpić raz lub dwa w jakimś największym teatrze. Depesze były krótkie, w tych samych prawie słowach spisane, a wymowne jeno cyfrą na końcu wymienioną i zawsze bardzo wysoką.

      Aza odrzucała niektóre z nich z wyrazem pogardliwym albo niechętnym, nad innymi namyślała się długo, nim zanotowała datę na tabliczkach.

      Spomiędzy telegramów wyleciała, zamieszana w nie przypadkowo, kartka papieru. Był na niej wypisany jeden tylko wyraz: „kocham!”, i imię. Śpiewaczka uśmiechnęła się. Czerwonym ołówkiem podkreśliła imię dwa razy i pomyślawszy chwilkę, dopisała datę sprzed paru tygodni, po czym sięgnęła do szkatułki, szukając w jej wnętrzu właściwego miejsca dla dokumentu.

      Wysypały się spod jej ręki listy i kartki, nieraz z notatników wydarte, na których z pośpiechem parę słów tylko skreślono. Na niektórych z nich były krótkie dopiski jej ręką zrobione: daty, cyfra, znak jakiś. Przeglądała je teraz, uśmiechając się albo marszcząc brwi, jak gdyby sobie chciała z trudem coś przypomnieć. Jedną kartkę zbliżyła ku światłu, niewyraźne nazwisko czytając.

      – Ach, to on – szepnęła. – Umarł.

      Rozdarła papier i rzuciła w kąt. W ręku trzymała teraz bilet z czerpanego papieru, zżółkły nieco i jakby częstym dotknięciem palców wygładzony.

      Zalatywała od niego woń jej sukni i ciała – snadź długo był niegdyś przy niej, nim się tu dostał do stalowej skrzyneczki między inne papiery.

      Usta СКАЧАТЬ



<p>25</p>

usty – dziś popr. forma N.lm: ustami.