Stara Ziemia. Jerzy Żuławski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Stara Ziemia - Jerzy Żuławski страница 4

Название: Stara Ziemia

Автор: Jerzy Żuławski

Издательство: Public Domain

Жанр: Повести

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ chronią się pod jej skrzydła – jeden po drugim – z lękiem jakimś w oczach, co zbyt blisko w nierozwiązywalne tajemnice patrzyły, i z pragnieniem ukoju[9] w wysilonych mądrością sercach.

      A obok tego wszystkiego – po staremu gdzieś z gór niebotycznych, gdzieś z głębi lasów, w Azji jeszcze ukrytych, idą ludzie dziwni, tajników przyrody w szczegółach niebadający, a mający nad nią moc prawie kuglarską, z której nie korzystają, nie potrzebując niczego, i w wielkim spokoju ducha z uśmiechem zagadkowym na ustach patrzą z politowaniem na tych „wszystkowiedzących”, co nicość wiedzy swej odkryli…

      Bezwiednie nożem z kości słoniowej, w białej ręce trzymanym, począł przewracać kartki leżącej przed nim książki… W ciszy pokoju, odgrodzonego drzwiami nieprzepuszczającymi głosu od świata, słychać było tylko szelest pożółkłego papieru i tykotanie zegara elektrycznego, któremu wtórował w kącie gdzieś robak, stare meble drewniane toczący.

      Oto on – Jacek – jest jednym z tych niewielu „wszystkowiedzących”… Nie wie nawet doprawdy, kiedy i jakim cudem zdołał objąć ten ogrom duchowego dobytku z dziesiątek stuleci, a nadto zapytuje się sam czasem: „Po co ten cały nieludzki wysiłek?”. Rozwarła mu niby przyroda wszystkie tajniki swoje i słucha go jak pana, ale on wie aż nadto dobrze, iż jest to tylko złudzenie, nawet nie jego własne, ale tych jeno, co nań patrzą i dziwują się jego mądrości a potędze.

      On sam wie, że rozkazuje światu tak śmiesznie, jak ów wódz Irokezów, dawno wygubionych i zapomnianych, co stawał przed każdym świtem na wzgórzu i wskazując ręką na wschód, kazał słońcu wzejść tamtędy i palcem mu drogę aż na zachód przez niebo dla dziennego biegu wytykał. A słońce go słuchało. Zapewne – poznać rzeczy, to znaczy mieć władzę nad nimi, bo się wie, jak im rozkazywać, a jednak ta cała władza jego, której ludzkość tyle błogosławionych a cudownych zawdzięcza wynalazków, jako moc osobista niewarta jest jednego spojrzenia tego przed tygodniem spotkanego Azjaty, co przed nim czarę pełną wody wolą tylko i oczyma wywrócił, nie znając nawet sposobu, w jaki to czyni, i nie przynosząc nikomu tym śmiesznym czynem korzyści…

      A zresztą – czyż on wiele więcej wie od tego cudotwórcy o tym, co czyni sam, i o istocie sił, którym słuchać się każe – z mniejszym nawet woli wysiłkiem, bo tylko przez poznanie sposobu ich działania? Oto trzeci rok upływa, jak, nie wychodząc z tej izby, nakreślił dla przyjaciela swego, Marka, plan wozu, którym by się mógł dostać na Księżyc, i wozowi drogę nieuchronną jak obieg gwiazd wytknął przez przestworza, a potem przy tym stole siedząc, z miejsca się nawet nie ruszywszy, przez pociśnięcie guzika wóz z zamkniętym wewnątrz podróżnikiem we właściwej cząstce sekundy wyrzucił w przestrzeń – i jest pewien bezwzględnie, że w obliczonym z góry momencie i w miejscu oznaczonym spadł bez szkody na powierzchnię starego towarzysza Ziemi; a w rzeczywistości cóż on wie o ruchu samym, który tutaj z taką ścisłością sprawił i zastosował?

      Czyż nie jest pod tym względem mniej więcej w tym samym miejscu, co ów przed wiekami Zenon Eleata, usiłujący w naiwnych przykładach wykazać w samym pojęciu ruchu sprzeczność, jaka go uderzyła? Eleata twierdził, że Achilles żółwia nie dogoni, gdyż w czasie, który zużyje na przebycie dzielącej ich przestrzeni, żółw zawsze nieco naprzód się posunie… A on – po kilkudziesięciu wiekach wie nadto, że to, co się porusza, stoi zarazem, a to, co stoi, porusza się, bo ruch wszelki i spoczynek są względne – i gorzej jeszcze, że ruch, ta rzeczywistość jedyna a nieuchwytna, jest zmianą położenia w przestrzeni, która jest rzeczą zgoła nierzeczywistą…

      Wstał i aby przerwać tok gnębiących go myśli, zbliżył się ku oknu. Lekkim dotknięciem umieszczonego w ścianie guzika rozsunął firanki i kazał się lśniącym szybom roztworzyć. Do pokoju, oświetlonego bez lamp przebiegającymi pod stropem smugami jasności, wlał się pełną falą srebrzysty blask Księżyca. Jacek nieznacznym znowu ruchem dłoni zgasił sztuczne światła i zapatrzył się w Księżyc, właśnie pełni dochodzący.

      Myślał o Marku, o tym dzielnym człowieku jakby nie z tego stulecia, bujnym, wesołym, skorym do czynu… Dalecy krewni, wychowali się razem, ale jakże innymi drogami poszło ich życie! Podczas gdy on wiedzę gromadził gorączkowo, z zapamiętałością jakąś, której sam w tej chwili nie rozumie, tamten szalał i działał, szukał przygód niesłychanych, rzucał się z miłostek w wir życia publicznego, brał udział w wielkich zgromadzeniach ludowych i bronił różnych spraw jemu, Jackowi, zgoła obojętnych, aby znowu niespodziewanie zniknąć na pewien czas z widowni, po prostu dla fantazji wdarcia się na jakiś niedostępny szczyt himalajski lub dla spędzenia paru tygodni w miłosnym oszołomieniu.

      I oto ten szaleniec serdecznie ukochany, który wszystko przez różowe szkło widział, przyszedł doń dnia pewnego z oświadczeniem, że – ni mniej, ni więcej – tylko zrobić chce wycieczkę na Księżyc.

      – Ja wiem, że ty wszystko umiesz i możesz, Jacku – prosił jak dziecko – zbuduj mi tedy wóz, którym mógłbym tam pojechać i wrócić!

      Jacek zaśmiał się: „ach, wszystko!…”. Ale tę drobnostkę bez wątpienia zrobić potrafi – wdzięczny jest owszem Markowi, że mu się zachciało dostać na Księżyc tylko, a nie na którą z planet systemu słonecznego na przykład, bo wtedy rzecz byłaby do wykonania cokolwiek trudniejsza…

      Śmiali się obaj i żartowali.

      – I czemuż ty się tam wybierasz? – pytał Marka. – Czy ci już źle na Ziemi?

      – Nie, ale wiesz, ciekaw jestem, co się stało z tą wyprawą O'Tamora sprzed kilku wieków, który w towarzystwie, zdaje się, dwóch mężczyzn i jednej kobiety dał się wyrzucić w pocisku na Księżyc, by tam założyć nowe społeczeństwo…

      – O'Tamorowi towarzyszyło trzech mężczyzn i jedna kobieta…

      – Ach! Mniejsza… Zresztą mam i inny powód. Sprzykrzyła mi się już Aza.

      – Aza? Któż to jest?

      – Jak to, nie wiesz? Aza!

      – Twoja nowa suka myśliwska czy klacz?

      – Cha, cha, cha! Aza! Cudo! Śpiewaczka, tancerka, którą się zachwycają obie półkule… Opiekuj się nią, Jacku, gdy odjadę!

      Tak mówił wówczas Marek, roześmiany, wesoły, kipiący bujnym, młodym życiem…

      Jacek zmarszczył brwi i przetarł ręką czoło niecierpliwie, jakby chciał odegnać przykre jakieś wspomnienia.

      – Aza… Tak jest, Aza, którą się zachwycają obie półkule…

      Wzniósł z wolna oczy na Księżyc.

      – I gdzie ty teraz jesteś – szeptał – i kiedy powrócisz? I co opowiesz? Co tam zastałeś, co cię tam spotkało?

      – Tobie wszędzie dobrze – dodał po chwili już na wpół głośno.

      Tak, jemu dobrze będzie wszędzie, myślał, bo ma w sobie jeszcze ten pierwotny, niepowstrzymany, twórczy pęd życia, co umie wytworzyć naokoło pożądane stosunki, a nawet w najgorszych znajduje strony dobre…

      Przecież on, Marek, i tutaj czuł się swobodnym i wesołym i nie skarżył się, chociaż to tak trudno wobec tego, co ich otacza… A przecie niepodobny jest do tych wszystkich innych, zadowolonych…

СКАЧАТЬ



<p>9</p>

ukoju – D.lp; dziś: ukojenia.