Название: Szybki szmal
Автор: Ryszard Ćwirlej
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Классические детективы
isbn: 978-83-287-0636-1
isbn:
Pierwsze dwie wybiegły na korytarz. Kolejne jednak zbierały się wolno. Gdzieś w górze dało się słyszeć trzask pękających desek. Spojrzał z przerażeniem na sufit, sklepienie jeszcze się trzymało.
– Schodzimy, dziewczynki! Już!
Płakały, ale posłusznie wychodziły. Nie było czasu na tłumaczenia. Zostawił je i pobiegł do następnych drzwi.
– Wstawać! Dzieci, wstawać! Schodźcie na dół w piżamkach. Zabierajcie swoje rzeczy i na dół! – krzyknął i już gnał do kolejnego pomieszczenia. To był pokój wychowawcy. Pociągnął za klamkę.
– Janiak, wstawaj do cholery!
Nikt nie odpowiedział. Zapalił światło. Pościel na łóżku była w nieładzie, a po nauczycielu ani śladu.
– Kurwa! – Wybiegł na korytarz. Dymu było coraz więcej. Wrócił ku schodom.
– Gustaw! Gustaw!
– Co?
– Chodź tu, na drugie. Niech twoi schodzą sami. I weź na górę ze sobą kilku najstarszych chłopaków. Niech pomogą schodzić dziewczynkom!
– Ale oni…
– Chodź, do cholery ciężkiej!
Jeszcze dwa pokoje. Ten z prawej. Tu drzwi były już otwarte, a światło zapalone. Dzieci wychodziły, przepychając się wzajemnie.
– A pan Janiak tu był? – zapytał Zosię, najstarszą w grupie, która wyprowadzała maluchy.
– Ja jestem dyżurną – poinformowała dyrektora. – A pana Janiaka nie widziałam teraz. Wcześniej był, znaczy wieczorem – zameldowała przejęta i pociągnęła płaczącą koleżankę za rękę. Obie pobiegły w kierunku wyjścia. Za nimi pozostałe dzieci z pokoju. Dookoła słychać było krzyki i nawoływania. Dyrektor spojrzał za siebie. Przy schodach ustawili się dwaj chłopcy z najstarszej grupy i popędzali uciekinierów. Dwaj inni pobiegli do sali, w której jeszcze były dzieci. To oznaczało, że zaraz je stamtąd wyprowadzą. Znów coś zaskrzypiało u góry, a potem gruchnął jakiś ciężar, budząc popłoch wśród maluchów. Na szczęście został już tylko jeden pokój. Czwórka, w której mógł być Janiak. A co on miał w tej czwórce robić? – zastanawiał się dyrektor, biegnąc na koniec korytarza. Czwórka położona była najdalej, tuż przy schodach prowadzących na strych. Dym, ciężki i smolisty, zaczął wypełniać cały korytarz. Nic już nie było widać, ale on wiedział, gdzie jest pokój. To tylko kilka kroków. Zdjął podkoszulek i zasłoniwszy nim twarz, nos i usta, wskoczył w ciemność. Trzy kroki, cztery i już był przy drzwiach. Otworzył je silnym szarpnięciem. Wcisnął włącznik światła, ale lampy się nie zapaliły. Przebiegł całe pomieszczenie i znalazł się przy oknie. Musi je otworzyć. Inaczej się udusi. Stara klamka zaskrzypiała. Przekręcił i mocno pociągnął. Okiennice rozwarły się szeroko i od razu poczuł wpadające do środka zimne powietrze. Wciągnął głęboki haust w płuca. Poczuł ulgę. W poświacie księżyca dostrzegł kilka łóżek. Na każdym leżało dziecko. Dym się rozwiał. Już nie był tak gryzący i duszący. Spojrzał w górę. Wpływał do środka przez kratkę wentylacyjną.
– Wstawajcie! – zawołał ochrypłym głosem. Ale nikt się nie ruszył. Na prawo spała może sześcioletnia dziewczynka. Potrząsnął ją za ramię. Jęknęła, ale nie otworzyła oczu. Ten cholerny dym, pomyślał. Musiały się zaczadzić. Wiedział, co to oznacza. Trzeba je wynieść jak najszybciej na świeże powietrze.
Pochylił się nad dzieckiem, uniósł w górę i przerzucił sobie przez ramię. Drugie, z łóżka obok, chwycił prawą ręką i przytrzymał pod pachą. Tak obciążony wybiegł na korytarz. Tu dymu było jeszcze więcej. Trzeszczenie w górze się wzmogło. Cały strych zaczął przeraźliwie jęczeć. Byle tylko zdążyć, zanim to wszystko runie w cholerę! – mówił do siebie w myślach. Wstrzymał oddech i pognał ku schodom. Tu wpadł na Langnera, który zziajany biegł z dołu. Dopiero teraz zauważył, że nauczyciel ma rozbitą głowę.
– Co ci się stało?
– Nic, nieważne. Pieprznąłem się o szafkę.
– Masz je i znoś na dół! – Podał mu nieprzytomną dziewczynkę. Drugą odebrał od niego piętnastoletni Darek. – Lecę z powrotem. W czwórce wszystkie zaczadzone.
– Pójdę z tobą – zaoferował Langner.
– Nie, weź ją na dół! A potem odbieraj ode mnie następne i wynoś na powietrze. Muszą na dwór. Tu za dużo dymu. Niech im robią sztuczne oddychanie, ale na zewnątrz!
Coś ciężkiego zwaliło się nad ich głowami. Nauczyciel i uczeń popędzili w dół. A dyrektor zaczął owijać sobie twarz koszulką. Zostało jeszcze sześć dziewczynek. Za chwilę będzie miał je wszystkie przy schodach. Uda się. Musi się udać. Do pokoju było zaledwie dziesięć metrów. Nim ruszył, Langner był już przy nim.
– Kazałem ci iść…
– Oddałem małą chłopakom! – powiedział i przyłożył sobie koszulkę do nosa. Obaj skoczyli w dym akurat w chwili, gdy nad ich głowami potężny wstrząs targnął sufitem…
Godzina 3.40
Adamiak przekręcił klucz w stacyjce stara i nic. Na zewnątrz było jakieś minus piętnaście, ale tu, w garażu, musiała być temperatura dodatnia. Mimo to wysłużony silnik dwudziestoletniego wozu nie chciał zaskoczyć.
– Boże, kurwa, pomóż! – warknął kierowca i silnik jęknął jak potępiona dusza, a potem wystartował. Przez chwilę kręcił z mozołem, jakby miał zdechnąć, ale Adamiak nie dał mu szansy. Czuł, że już go złapał za łeb. Wyczekał do odpowiedniego momentu i wtedy lekko przygazował. Motor zaskoczył, a mocniej wciśnięty pedał gazu dodał mu mocy i obrotów. Wóz bojowy był gotowy do akcji. Kierowca przycisnął więc klakson, by dać znać kolegom, żeby się pośpieszyli. Cały pięcioosobowy zespół zebrał się w zaledwie pięć minut. Nie było z tym większego problemu, bo wszyscy strażacy ochotnicy byli w pracy na nocnej zmianie. Tak to już od dawna organizowano w Zakładach Sprzętu Grzejnego Predom Wromet – fabryce znanej w całej Polsce z produkcji kuchenek gazowych – że na każdej ze zmian, nocnej, porannej i popołudniowej, zawsze musiała być pełna załoga strażacka. „Bezpieczeństwo przede wszystkim”, twierdził szef jednostki, który odpowiedzialny był za grafik i pilnował tych strażackich obsad z wielką pieczołowitością. Przecież w takiej wielkiej fabryce pożar mógł wybuchnąć w każdej chwili. Dlatego na strażaków Wromet dawał porządne pieniądze, dzięki czemu mieli najlepszy sprzęt w mieście. Tylko wóz był stary. Ale o nowym nie było co marzyć. Nowe szły do jednostek zawodowych, a oni, strażacy ochotnicy, musieli pracować na wyeksploatowanych starach.
Drzwi szoferki otworzyły się i do środka zaczęli ładować się koledzy, ubrani w kombinezony ochronne i kaski.
– Co się dzieje? – zapytał Filipiak, dowódca drużyny, wciskając się na miejsce z przodu.
– Pożar w domu dziecka – wyjaśnił kierowca Adamiak, który dziś był na dyżurze strażackim i wszczął alarm, używając zakładowego radiowęzła. Jego sygnał docierał do СКАЧАТЬ