Szybki szmal. Ryszard Ćwirlej
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Szybki szmal - Ryszard Ćwirlej страница 2

Название: Szybki szmal

Автор: Ryszard Ćwirlej

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Классические детективы

Серия:

isbn: 978-83-287-0636-1

isbn:

СКАЧАТЬ

      Znowu pociągnął łyk wódki z butelki, po czym postawił ją na taborecie. Wygrzebał z kieszeni marynarki papierosa, przypalił go zapalniczką, zaciągnął się kilka razy i odłożył na szklany spodek. W końcu ruszył w kierunku klęczącego chłopca.

      – No co, Mieciu, nie mogłeś się już doczekać. Ja ci teraz pokażę, jak możemy się ładnie zabawić. Oprzyj się na łokciach i wypnij dupkę. O, tak.

      – Jak zacznie z małym, spierdalamy stąd. – Wyższy chłopak nachylił się do swojego piegowatego kolegi.

      – Dogoni nas – odpowiedział piegus cicho.

      – Jak go zacznie ruchać, to nie pobiegnie za nami. Spierdolimy do kotłowni. Nie da rady nas znaleźć.

      – O Jezu! – zawołał Mieciu. – Boli!

      – Cicho bądź, gówniarzu.

      – Auuu! – krzyczał chłopiec.

      – Spierdalamy, bo jak skończy, będziemy musieli mu lizać kutasa, no dalej!

      – Jezu, nie, auuu! Boli!

      – Zamknij się, gnoju!

      – Auuu!

      – Nie! Pierdolę go! – rzucił twardo piegowaty. Podszedł do taboretu i chwycił butelkę. Była opróżniona do połowy. Nim jego wyższy kolega zorientował się, o co chodzi, piegus podbiegł do pochylonego nad Mieciem mężczyzny i z całej siły walnął go flaszką w głowę. Nie rozbiła się, za to na czole wychowawcy natychmiast pojawiła się krew. Zdziwiony spojrzał na napastnika i już chciał coś powiedzieć, gdy drugi cios trafił go w skroń. Butelka rozsypała się w drobny mak, a wódka rozlała na goły tors wychowawcy i spłynęła na materace. Mężczyzna aż się zatoczył. Mieciu wykorzystał chwilę i na czworakach uciekł w kąt, chroniąc się za grubą, drewnianą belką. Wychowawca opadł na bok, przez chwilę wspierając się na ręce. I wtedy przyjął trzecie uderzenie. To było zdecydowanie najmocniejsze. To ten wyższy i najsilniejszy z chłopaków wziął do ręki taboret i złapawszy go za nogę, uderzył tak mocno, że siedzisko rozleciało się na kawałki. Nauczyciel bez oznak życia runął na plecy.

      – Chodź, Mieciu, uciekamy stąd! – Piegus poszedł po ukrytego za belką chłopca, który niezdarnie próbował naciągnąć pasiaste spodnie od piżamy na gołe nogi. Pomogli mu się ubrać, po czym chwycili szlochającego malca pod ręce i poprowadzili między sobą ku wyjściu ze strychu. Żaden z trójki chłopców nie obejrzał się za siebie, tam gdzie leżał ich nieprzytomny oprawca i wychowawca.

      Godzina 3.20

      Coś go obudziło. Nie wiedział, czy to sen, czy coś dotarło do jego świadomości z zewnątrz. Otworzył oczy i przez chwilę leżał wpatrzony w ciemność. Przez szybę okienną z łóżka dostrzec można było gwiazdy. Nie znał się na konstelacjach i nie wiedział, jak się nazywają, postanowił jednak sobie już dawno, że jak będzie miał trochę więcej czasu, jak pójdzie na emeryturę, to kupi lunetę do obserwacji nieba. I wtedy będzie już oglądał je co noc i przyporządkowywał tym bezimiennym dziś punktom konkretne nazwy, zaczerpnięte z niemieckiego atlasu. To była taka stara książka, którą znalazł kiedyś na strychu. Napisana szwabachą nie nadawała się do czytania dla kogoś, kto, tak jak on, nie znał niemiec­kiego. Ale za to miała wewnątrz kilka kolorowych map przedstawiających gwiaździsty nieboskłon. Dokładnie były to cztery mapy i jak się domyślił, rozszyfrowując podpisy pod nimi, przedstawiały niebo podczas czterech pór roku. Każda gwiazda była podpisana, na szczęście, łacińską nazwą. A łacinę trochę znał. Może nie na tyle dobrze, by swobodnie czytać łacińskie teksty, ale pojedyncze słowa mógł zrozumieć.

      Plan na emeryturę był więc opracowany, brakowało tylko sprzętu do obserwacji. U optyka lunet nie było, zresztą niczego tam nie było, więc szukać po sklepach nie musiał. Trzeba by spróbować na targowisku, najlepiej u Ruskich, co to przywożą różne towary i sprzedają u nas. U nich robi się dobre lornetki, to i pewnie teleskopy też mają… Rozmyślania o emeryturze przerwało gwałtowne pukanie do drzwi. Uniósł nieco głowę, bo pomyślał, że mu się zdawało.

      – Panie derektorze, panie derektorze!

      – Już idę. Co tam? – Dyrektor Jan Kurzawski, szczupły, lekko łysiejący na skroniach pięćdziesięciolatek, usiadł na łóżku i potarł zaspane oczy. – Idę, idę, tylko muszę się ubrać!

      Zapalił lampkę nocną i ze zdziwieniem dostrzegł, że strzałki na cyferblacie budzika wskazują dwadzieścia po trzeciej.

      – Co jest, do cholery! – mruknął do siebie. – Już lecę! – zawołał w głąb mieszkania i natychmiast odpowiedział mu głos zza drzwi.

      – Panie derektorze, szybko! – Rozpoznał chrapliwy głos stróża i palacza w jednej osobie, Marczaka. – Już idę, przecież się nie pali – rzucił, przekonany, że znów jakiś dzieciak dostał sraczki albo diabli wiedzą, co jeszcze. Dzieciaki ciągle chorowały, a jak głupi wychowawcy nie wiedzieli, co zrobić, to zaraz lecieli do niego. Nauczyciele, a nie stróż… Ten nie przybiegłby do niego w nocy z błahego powodu.

      – Co się dzieje? – zawołał, szukając jednocześnie czegoś, co mógłby na siebie wciągnąć.

      – Pali się, no, panie derektorze, pali się, no, kurwa. Na górze się pali, że aż dym idzie!

      – O ja pierdolę! – Szybko wciągnął na nogi wojskowe spodnie od dresu, na bose stopy wsunął trampki, a na górę założył koszulkę gimnastyczną. Nie było czasu na szukanie swetra. W końcu jak się pali, to będzie gorąco, przez głowę przebiegła mu idiotyczna myśl.

      Dopadł do drzwi i już był na korytarzu. Roztrzęsiony Marczak wyglądał, jakby miał się zaraz popłakać.

      – Panie derektorze, no, Matko Bosko, tam jest dym…

      – Gdzie się pali? – przerwał mu bezceremonialnie.

      – Na strychu chyba, no. Dym idzie!

      – Ewakuacja, natychmiastowa ewakuacja!

      – Tak, jest już na pierwszym pani Banachowa. Już, no, budzi dzieciaki. Na drugim też, no, słychać, że ruch jest… no!

      Rzeczywiście, piętro wyżej huczało jak w ulu, usłyszał podniesione głosy i płacz dzieci. W powietrzu było czuć ostrą woń spalenizny.

      – Dobra! Biegnę do góry, a pan natychmiast do biura i na straż dzwonić!

      – Na milicję chyba, no bo u nas straży nie ma, co innego w Szamotułach, no, tam jest straż, a u nas ino OSP…

      – Dzwoń pan, gdzie się da, i niech przyjeżdżają!

      Klepnął stróża w ramię i zostawiwszy go na korytarzu, pognał ku schodom.

      Godzina 3.25

      – Halo, Komenda Miejska Milicji Obywatelskiej, co się…

      – Pali się, jak Boga kocham, no pali się!

      – Co СКАЧАТЬ