GAZ DO DECHY. Joe Hill
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу GAZ DO DECHY - Joe Hill страница 10

Название: GAZ DO DECHY

Автор: Joe Hill

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Ужасы и Мистика

Серия:

isbn: 978-83-8215-217-3

isbn:

СКАЧАТЬ więc to był ten moment.

      Vince rozejrzał się po otaczających go twarzach. Młodzi patrzyli mu w oczy. Starsi, którzy jeździli z nim ponad dwadzieścia lat, spuścili wzrok.

      – Cieszę się, że nikt nie będzie miał do mnie pretensji – powiedział. – Bo już się martwiłem.

      Naszło go wspomnienie: jechał z synem pontiakiem GTO, była noc, w czasach kiedy starał się iść prostą drogą, pełnić rolę ojca rodziny, dla Mary. Nie mógł sobie przypomnieć szczegółów – skąd ani dokąd jechali – pamiętał tylko tę dziesięcioletnią brudną i nachmurzoną buzię w lusterku wstecznym. Zatrzymali się na hamburgera, ale chłopak nie chciał jeść. Powiedział, że nie jest głodny, i zgodził się tylko na loda na patyku, nadąsał się jednak, kiedy dostał limonkowego zamiast winogronowego. Nie zjadł go i zostawił na skórzanym siedzeniu, żeby się roztopił. Kiedy odjechali trzydzieści kilometrów od baru, oświadczył, że burczy mu w brzuchu.

      Vince spojrzał w lusterko i powiedział:

      – Wiesz, to, że jestem twoim ojcem, nie znaczy, że muszę cię lubić.

      Chłopak wytrzymał jego spojrzenie i choć broda mu się trzęsła, gdy próbował powstrzymać się od płaczu, nie odwrócił wzroku, a jego jasne oczy przepełniała nienawiść.

      Czemu to powiedział? Vince’owi przyszło do głowy, że gdyby umiał inaczej rozmawiać z synem, nie byłoby Faludży ani upokarzającego wydalenia z wojska za porzucenie oddziału, za ucieczkę wozem opancerzonym podczas ostrzału artyleryjskiego; nie byłoby Deana Clarke’a, laboratorium metamfetaminy, a chłopak nie czułby potrzeby, żeby być zawsze na przedzie, żeby pruć na zajebistej szlifierce sto dwadzieścia na godzinę, kiedy pozostali jechali dziewięćdziesiątką. To jego Race próbował za sobą zostawić. Przez całe życie.

      Vince zmrużył oczy, spojrzał w kierunku, z którego przyjechali, i znowu zobaczył tę pieprzoną ciężarówkę. Zobaczył ją w falach gorącego rozedrganego powietrza nad drogą; z wielkimi kominami i srebrną kratownicą wydawała się na wpół mirażem. MASKAR. Albo MASAKRA dla wielbicieli Freuda. Vince zmarszczył czoło, osiemnastokołowiec znowu przyciągnął jego uwagę. Znów zaczął się zastanawiać, jak to możliwe, że dogonili i wyprzedzili faceta, który miał nad nimi godzinną przewagę.

      – Może warto spróbować, szefie – odezwał się Doc, prawie nieśmiało i przepraszająco. – Tu będziemy się przez trzydzieści kilometrów kąpać w kurzu.

      – Och, broń Boże, nie chcę, żebyście się ubrudzili – mruknął Vince.

      Odepchnął się nogą, dodał gazu i skręcił w szóstkę, prowadząc swój Szczep w kierunku Show Low. Z tyłu słyszał ciężarówkę, w której kierowca przerzucał biegi, ryk rosnących obrotów silnika, zawodzącego, jakby ciężka cysterna pędziła po pustyni.

      KRAJOBRAZ SKŁADAŁ SIĘ Z ŻÓŁTO-CZERWONYCH skał, wąska droga bez pobocza była pusta. Wjechali na wzniesienie, a potem łagodnym łukiem w dół na dno kanionu. Po lewej stronie ciągnęła się poobijana barierka, po prawej – niemal pionowa ściana skalna.

      Przez jakiś czas Vince jechał na przedzie razem z Lemmym, lecz po jakimś czasie jego towarzysz został w tyle, a zastąpił go Race. Ojciec i syn jechali obok siebie, wiatr rozwiewał z czoła gwiazdorskie czarne włosy chłopaka. Słońce świeciło po zachodniej stronie nieba i płonęło w lustrzankach Race’a.

      Przez chwilę Vince obserwował go kątem oka. Był szczupły i żylasty i nawet sposób, w jaki siedział na motorze, wydawał się aktem agresji, to, jak wślizgiwał się w zakręty pochylony pod kątem czterdziestu pięciu stopni do nawierzchni. Vince zazdrościł mu tej naturalnej atletycznej gracji, mimo to z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu Race sprawiał wrażenie, jakby jazda na motocyklu była dla niego ciężką pracą, gdy tymczasem Vince uwielbiał ją właśnie za to, że była jej całkowitym zaprzeczeniem. Zastanawiał się, czy Race w ogóle kiedykolwiek czuł się ze sobą swobodnie.

      Usłyszał za sobą chrzęszczący grzmot potężnego silnika, a kiedy bez pośpiechu obejrzał się przez ramię, ujrzał ciężarówkę pędzącą prosto na nich. Niczym lew wyskakujący z ukrycia nad wodopojem, gdzie leniwie kręciło się stado gazeli. Szczep jak zawsze jechał małymi grupkami, siedemdziesiątką pokonywał kolejne zakręty, a tymczasem cysterna gnała na nich blisko setką. Vince zdążył pomyśleć „nie zwalnia” i wtedy MASKAR z ogłuszającym szczękiem stali zgniatającej stal zmiótł z ziemi trzy motocykle jadące na samym końcu.

      Maszyny wyleciały w powietrze. Jednym harleyem cisnęło o skałę, siedzący na nim John Kidder, znany również jako Dzieciak, katapultował się w powietrze, odbił od skał i zniknął pod opasanymi stalą oponami MASKARA. Kolejnego motocyklistę (Doc? nie, tylko nie Doc!) cysterna zepchnęła na lewy pas. Vince’owi mignęła przed oczami pobladła, osłupiała twarz Doca, otwarte usta w kształcie litery „O”, migotanie złotego zęba, z którego był taki dumny. Zarzuciło nim, stracił kontrolę nad maszyną, uderzył w barierkę, przeleciał nad kierownicą i dalej w przepaść. Jego harley przekoziołkował za nim, kufer się otworzył, wyrzucił z siebie bieliznę. Osiemnastokołowiec przeżuwał przewrócone motocykle. Srebrna kratownica zdawała się warczeć i obnażać kły.

      Vince i Race ramię w ramię minęli następny zakręt. Vince’owi krew napłynęła do serca i przez chwilę czuł niebezpieczne ukłucie w klatce piersiowej. Walczył o oddech. Gdy tylko krwawa jatka zniknęła mu z oczu, trudno było uwierzyć, że naprawdę się zdarzyła. Trudno uwierzyć, że pozostałe motocykle nie uciekły spod kół rozpędzonej cysterny. Lecz gdy tylko wyszedł z zakrętu, na drodze przed nimi wylądował Doc, a na nim z dudniącym hukiem jego motor. Chwilę później z góry spłynęły ubrania Doca. Na końcu niczym spadochron opadła dżinsowa kamizelka. Na zarysie granic Wietnamu widniał wyhaftowany złotymi nićmi napis: KIEDY UMRĘ, PÓJDĘ DO NIEBA, BO W PIEKLE JUŻ BYŁEM, ŻELAZNY TRÓJKĄT 1968. Ubrania, właściciel ubrań oraz motocykl właściciela spadły z wysokości dwustu metrów na szosę.

      Vince szarpnął kierownicę i szorując piętą o połatany asfalt, skręcił tuż przed wrakiem. Doc Regis, z którym przyjaźnił się od dwudziestu lat, na jego oczach zamienił się w trzyliterowe słowo oznaczające „mokrą plamę”. Maź. Leżał twarzą do ziemi, lecz jego zęby, a wśród nich jeden złoty, błyszczały w kałuży krwi obok lewego ucha. Piszczele wyszły tylną częścią ud – lśniące, czerwone kikuty sterczały z rozdartych dżinsów. Wszystko to Vince widział tylko przez ułamek sekundy, mimo to natychmiast zapragnął to odwidzieć. Poczuł w gardle wzbierający odruch wymiotny i piekący smak żółci w czasie przełykania.

      Race z drugiej strony okrążył ruinę, która była kiedyś Dokiem i jego motocyklem. Kątem oka spojrzał na Vince’a, a choć ten nie mógł zobaczyć jego oczu za lustrzanymi okularami, widział, że twarz mu stężała w wyrazie małego dziecka, które wstało w nocy z łóżka i zobaczyło rodziców oglądających przerażający horror w telewizji.

      Obejrzał się ponownie i stwierdził, że reszta Szczepu wyłoniła się zza zakrętu. Zostało siedmiu. Za nimi ryczący osiemnastokołowiec pokonywał zakręt z taką szybkością, że długa cysterna przechyliła się niebezpiecznie, a spod opon poszedł dym. Po chwili wyrównał i popędził prosto na Ellisa Harbisona. Ellis wyleciał w powietrze, jakby wyrzucony z trampoliny. Wyglądał prawie śmiesznie, kiedy obracał ramionami jak wiatraczek na tle błękitnego nieba, przynajmniej dopóki nie spadł prosto pod koła ciężarówki. Jego maszyna przekoziołkowała kilka razy, po czym zmiótł ją z drogi pędzący osiemnastokołowiec.

СКАЧАТЬ