Название: GAZ DO DECHY
Автор: Joe Hill
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Ужасы и Мистика
isbn: 978-83-8215-217-3
isbn:
„Oczywiście – powiedział mój tata. – Weź na przykład Such Men Are Dangerous, którą Block napisał jako Paul Kavanagh. Ta książka mniej przypomina powieść, a bardziej napad w ciemnym zaułku”.
Such Men Are Dangerous to opowieść o byłym żołnierzu, który robił okropne rzeczy na wojnie, po czym wraca do domu z zamiarem robienia takich samych rzeczy w kraju. Chociaż czytałem tę książkę ponad dwadzieścia lat temu, myślę, że z grubsza rzecz biorąc, tata miał rację. Zdania Bradbury’ego strzelały jak petardy w letnią noc, Kavanagha buchały jak wyziewy z ołowianych rur. Larry Block wydawał się naprawdę miłym facetem. Paul Kavanagh przeciwnie.
Mniej więcej w tym samym czasie zacząłem się zastanawiać, kim bym był, gdybym przestał być sobą.
W LICEUM NAPISAŁEM TRZY KOLEJNE powieści. Wszystkie łączyła jedna artystyczna właściwość: były do niczego. Mimo to już wtedy rozumiałem, że to normalne. Cudowne dzieci są prawie zawsze tragicznymi postaciami, które świecą jasnym płomieniem przez kilka lat i zanim osiągną dwudziestkę, zostaje po nich kupka popiołu. Wszyscy inni muszą dochodzić do celu pomału, mozolnie, łopata po łopacie. Ciężka, powolna praca wynagradza człowieka emocjonalnymi i intelektualnymi mięśniami oraz solidnymi podwalinami, na których może zbudować karierę. Kiedy więc przychodzą porażki, jest na nie przygotowany, ponieważ już im kiedyś stawiał czoło.
Z naturalnych powodów w college’u zacząłem myśleć o wydaniu niektórych swoich utworów drukiem. Bałem się jednak publikować pod własnym nazwiskiem. Wiedziałem, że nie napisałem jeszcze niczego, co warto by przeczytać. Lecz skąd będę wiedział, czy napisałem coś dobrego, naprawdę dobrego? Martwiłem się, że wyślę wydawnictwu marnotę, a oni ją wydadzą, licząc na szybką kasę zarobioną na nazwisku. Byłem bardzo niepewny siebie, męczyły mnie dziwne (i irracjonalne) obawy. Chciałem mieć pewność, że kiedy sprzedam książkę, to sprzedam ją z właściwych powodów.
Dlatego porzuciłem nazwisko i zacząłem pisać jako Joe Hill. Dlaczego Hill? To skrót od mojego drugiego imienia, Hillström, i kiedy myślę o tym z perspektywy czasu… rany, gdzie ja miałem głowę? Umlaut jest w języku angielskim prawdziwym hard rockiem wśród znaków diakrytycznych, a ja mam go w imieniu i tego nie wykorzystałem. Schrzaniłem swoją największą szansę, żeby zostać metalowcem.
Uznałem również, że powinienem unikać pisania przerażających historii, znaleźć swoje własne tworzywo. No i pisałem chłam w stylu „New Yorkera” – o rozwodach, o wychowywaniu trudnych dzieci, o niepokojach wieku średniego. Tu i ówdzie trafiały się w tych tekstach niezłe zdania i niewiele więcej. Nie miałem zbyt wiele do powiedzenia na temat rozwodów – nawet nie byłem żonaty! Podobnie o wychowywaniu trudnych dzieci. Moje doświadczenia w tej dziedzinie sprowadzały się do tego, że byłem jednym z nich. A w wieku dwudziestu paru lat rozpaczliwie brakowało mi kwalifikacji do wypowiadania się na temat kryzysu wieku średniego.
Poza tymi wszystkimi powodami prawdziwą trudnością w napisaniu dobrego tekstu dla „New Yorkera” był fakt, że nigdy nie lubiłem takich książek. W wolnym czasie czytałem pojebane komiksy grozy Neila Gaimana i Alana Moore’a, a nie Updike’a czy Cheevera o melancholii klasy średniej.
W którymś momencie, prawdopodobnie po dwusetnym odrzuceniu, przeżyłem małe olśnienie. Owszem, jeśli pisałbym książki pod prawdziwym imieniem i nazwiskiem, Joseph King, to wypadłoby niezręcznie, gdybym płodził horrory. Jakbym odcinał kupony od sukcesu taty. Ale Joe Hill był zwyczajnym, anonimowym facetem. Nikt nie znał jego matki ani ojca. Mógł być każdym artystą, jakim zechciał. A chciał być Tomem Savinim na papierze.
Dostajesz takie życie, jakie ci dano, i jeśli zamierzasz pisać, to ono jest twoim atramentem. Jedynym, na jaki możesz liczyć. Mój był po prostu bardzo czerwony.
Kiedy w końcu dałem sobie zgodę na pisanie niesamowitych opowieści o rzeczach nadprzyrodzonych, wszystkie moje problemy znikły prawie w mgnieniu oka i zanim zdążyłem powiedzieć „bestseller »New York Timesa«”, byłem… ha, ha, ha, ha, ha, żartuję. Nadal czekało mnie tworzenie całych stert chłamu. Skleciłem cztery kolejne powieści, które niczego nie osiągnęły. Był wśród nich Paper Angels, trzeciorzędny pastisz Cormaca McCarthy’ego; powieść fantasy dla młodzieży, Złe kociaki doktora Lourdesa (sami się pieprzcie, właśnie, że to świetny tytuł); The Briars, schrzaniony pomysł na thriller w stylu Johna D. MacDonalda, o dwóch nastolatkach na krwawej imprezie. Najlepsze było The Fear Tree, napisane w duchu J.R.R. Tolkiena. Spędziłem nad nim trzy lata i stało się międzynarodowym bestsellerem… w moich snach. W rzeczywistości odrzuciły go wszystkie wydawnictwa z Nowego Jorku i Londynu, a za dodatkowy kopniak w jaja posłużyły odmowy wydawców w Kanadzie, co niechaj nam wszystkim przypomina: nieważne, jak nisko upadłeś, zawsze możesz upaść niżej (wcale tak nie myślę, Kanado).
Podczas gdy płodziłem kolejne powieściowe fiaska, pisałem również opowiadania i w czasie tych miesięcy (i – rety! – lat) zaczęły się w moim życiu dziać również dobre rzeczy. Opowieść o przyjaźni między młodocianym przestępcą i nadmuchiwanym chłopcem włączono do szacownej antologii żydowskiego realizmu magicznego, chociaż jestem gojem (wydawcy to nie przeszkadzało). Opowiadanie o duchu nawiedzającym kino w pewnym miasteczku trafiło do „High Plains Literary Review”. Dla większości ludzi niewiele to znaczy, ale ja miałem uczucie, jakbym otworzył tabliczkę czekolady i odkrył w środku złoty kupon. Za nimi poszły następne niezłe opowiadania. Jedno o samotnym kilkunastoletnim chłopcu, który niczym bohater Kafki zamienia się w wielkiego owada, po czym odkrywa, że woli być człowiekiem. Inne o starym odłączonym aparacie telefonicznym, na który czasami dzwonią zmarli. Jeszcze inne o niezrównoważonych synach Abrahama Van Helsinga. I tak dalej. Zdobyłem kilka mniej znaczących nagród literackich i trafiłem do zbiorku najlepszych utworów gatunku. Jedno z moich dziełek przeczytał łowca talentów z Marvel Comics i dał mi szansę napisania własnej jedenastostronicowej opowieści o Spider-Manie.
Nie było to wiele, ale podobno co za dużo, to niezdrowo. Gdzieś w 2004 roku, wkrótce po tym, jak The Fear Tree trafiło ostatecznie w ślepy zaułek, pogodziłem się z myślą, że nie mam w sobie żyłki powieściopisarza. Dałem z siebie wszystko, ale odpadłem. Nie szkodzi. W końcu pisałem dla Spider-Mana. Nawet jeśli nie nauczyłem się pisać powieści, to przynajmniej wiedziałem, że umiem tworzyć całkiem zadowalające opowiadania. Zdawałem sobie sprawę, że nigdy nie dorównam tacie, ale przynajmniej się zbliżałem. To, że nie nadawałem się na powieściopisarza, nie znaczyło, że nie mogę znaleźć zajęcia w świecie komiksu. Niektóre z moich ulubionych historii były właśnie komiksami.
Miałem kilkanaście napisanych opowiadań, wystarczająco dużo, aby wydać zbiór. Postanowiłem je poskładać i przekonać się, czy ktoś się na nie skusi. Nie zdziwiło mnie, że pominęły je milczeniem wielkie domy wydawnicze, które ze zdrowych komercyjnych powodów wolą publikować powieści. Zwróciłem się do świata mniejszych wydawców i w grudniu 2004 roku zadzwonił do mnie Peter Crowther, szacowny dżentelmen stojący za maleńką oficyną ze wschodniej Anglii, PS Publishing. Peter sam pisał niesamowite opowieści i spodobało mu się moje opowiadanie Pop Art, to o nadmuchiwanym chłopcu. Zaproponował mi niewielki nakład Upiorów XX wieku, czym od niechcenia wyświadczył mi przysługę, której nigdy nie spłacę. Pete i kilku innych gości ze świata małych oficyn, jak Richard Chizmar i Bill Schafer, wyświadczają takie przysługi wielu pisarzom, wydając ich książki nie dlatego, że mogą СКАЧАТЬ