GAZ DO DECHY. Joe Hill
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу GAZ DO DECHY - Joe Hill страница 11

Название: GAZ DO DECHY

Автор: Joe Hill

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Ужасы и Мистика

Серия:

isbn: 978-83-8215-217-3

isbn:

СКАЧАТЬ lowrider, którego Dean nie skończył jeszcze spłacać. Gorąca fala uderzeniowa o mały włos nie podniosła Vince’a z siedzenia. Myślał, że cały tir wyleci w powietrze, zmieciony z drogi przez słup ognia eksplodującego baku, ale nie, maszyna wjechała w płomienie, dudniąc i wydmuchując podwoziem kłęby czarnego dymu, lecz poza osmalonymi smugami na bokach nie doznała najmniejszego uszczerbku i coraz bardziej przyspieszała. Vince wiedział, że samochody Macka są szybkie, a nowe mają pod maską prawdziwą fabrykę o mocy czterystu osiemdziesięciu koni mechanicznych, ale to coś…

      Czyżby miał kompresor? Czy można doładować kompresorem pieprzony ciągnik siodłowy?

      Jechał za szybko, czuł, że przednie koło zaczyna tańczyć. Zbliżali się do końca zjazdu, dalej droga biegła płasko. Race pędził trochę przed nim. W lusterku Vince zobaczył tych, którzy jeszcze przeżyli: Lemmy’ego, Peachesa, Roya. A ciężarówka znowu się zbliżała.

      Na wzniesieniu uciekliby jej w mgnieniu oka, ale przed nimi nie było żadnych wzniesień! Przez najbliższe trzydzieści kilometrów, jeśli dobrze pamiętał. Następny padnie Peaches. Peaches, który był najzabawniejszy, kiedy próbował być poważny. Właśnie rzucił okiem w lusterko i Vince wiedział, co w nim zobaczył: zbliżającą się chromowaną ścianę.

      Wymyśl coś, do kurwy nędzy. Wyciągnij ich z tego.

      Tylko on może to zrobić. Race trzymał się dobrze, ale jechał na autopilocie – z zastygłą twarzą, wpatrzony przed siebie, jakby zwichnął sobie kark i siedział w kołnierzu. Wtedy uderzyła Vince’a myśl – okropna, lecz dziwnie pewna – że tak właśnie Race wyglądał tamtego dnia w Faludży, kiedy odjeżdżał humvee i zostawiał swój oddział, podczas gdy dookoła waliły moździerze.

      Peaches docisnął gaz i zyskał odrobinę przewagi nad mackiem. Ciężarówka zatrąbiła jakby z frustracji. Albo ze śmiechu. Tak czy owak, stary Peaches zdołał tylko trochę odroczyć egzekucję. Vince usłyszał, jak kierowca ciężarówki – może Maskar, a może sam diabeł z piekła – zmienia bieg. Chryste, ile on może mieć tych przekładni? Sto? Zaczął zmniejszać dystans. Vince nie wierzył, że Peaches da radę jeszcze wystrzelić do przodu. Jego stary dolnozaworowy BSA dał już z siebie wszystko, co mógł. Albo dorwie go ciężarówka, albo motocykl wywali uszczelkę pod głowicą… a wtedy też dorwie go ciężarówka.

      BIP-BIP! BIP-BIP! BIP-BIP!

      Jak gwóźdź do trumny. Ale to podsunęło Vince’owi pomysł. Wszystko zależało od tego, gdzie byli. Znał tę drogę. Znał tu kiedyś każdy kamień, ale nie jeździł tędy od lat i nie był pewny, zwłaszcza w takim kotle, czy rzeczywiście są tu, gdzie mu się zdawało.

      Roy rzucił coś przez ramię, coś, co zamigotało w słońcu, uderzyło w brudną szybę Maskara i odleciało. Pieprzona maczeta. Ciężarówka dalej ryczała i wydmuchiwała podwójne strumienie czarnego dymu, kierowca znowu zatrąbił:

      BIP-BIP! BIP! BIP-BIP-BIP!

      …krótkimi eksplozjami, które dziwnie przypominały alfabet Morse’a.

      Jeśli tylko… Boże, jeśli tylko…

      Tak! Przed nimi wyłonił się znak, tak brudny, że ledwo dało się go przeczytać: CUMBA 3.

      Cumba. Cholerna Cumba. Wymarła górnicza mieścina na zboczu wzgórza z pięcioma ruderami i jednym starym draniem sprzedającym koce Navaho, wyprodukowane w Laosie.

      Trzy kilometry to niewiele, kiedy się pędzi prawie sto trzydzieści na godzinę. Muszą to zrobić szybko i będą mieć tylko jedną szansę.

      Chłopaki nabijali się z maszyny Vince’a, ale tylko żarty Race’a miały w sobie złośliwą nutę. Był to przerobiony kawasaki vulcan 800 z wydechem cobra i siedzeniem na zamówienie. Skórzanym i czerwonym jak alarm przeciwpożarowy.

      – Wygodny fotel dla staruszka – nazwał go kiedyś Dean Carew.

      – Pieprzę go – burknął wtedy oburzony Vince.

      A kiedy Peaches z powagą kaznodziei powiedział „Na pewno to robiłeś”, wszyscy wybuchli śmiechem.

      Szczep nazywał motor Vince’a „japońcem”. Albo jego Tojo Mojo el Rojo. Doc… Doc, który leżał teraz rozsmarowany na asfalcie, mówił o nim Miss Fudżijama. Vince tylko się uśmiechał, jakby wiedział coś, o czym oni nie mieli pojęcia. I może rzeczywiście tak było. Wyciągnął na vulcanie sto dziewięćdziesiąt, więcej nie próbował. Scykorzył. Race by tego nie zrobił, ale Race był młodym mężczyzną, a młodzi mężczyźni zawsze chcą wiedzieć, gdzie się sprawy kończą. Vince’owi wystarczało sto dziewięćdziesiąt, ale wiedział, że może więcej. Teraz się dowie ile.

      Ścisnął manetkę i przekręcił do oporu. Vulcan nie zawarczał, ale ryknął i o mało nie wyskoczył mu spod tyłka. Vince’owi mignął rozmazany obraz pobladłej twarzy jego syna i po chwili mknął na przedzie jak rakieta. Zapachy pustyni zatykały mu nos. Przed nim w lewo biegł zakurzony pas asfaltu – do Cumby. Droga numer sześć zakręcała leniwym łukiem w prawo. W kierunku Show Low.

      Spojrzał w prawe lusterko i zobaczył, że pozostali zbili się w grupę i że Peaches siedzi nadal na maszynie. Wiedział, że ciężarówka mogła dawno połknąć Peachesa, możliwe, że i wszystkich pozostałych, tymczasem trzymała się w tyle, jakby kierowca wiedział tak samo dobrze jak Vince, że na odcinku trzydziestu kilometrów nie ma na drodze żadnych wzniesień. Za skrętem do Cumby szosa biegła na nasypie i po obu stronach ciągnęły się barierki. Vince pomyślał żałośnie o bydle prowadzonym korytarzem na rzeź. Przez trzydzieści kilometrów droga należała do Maskara.

      Błagam, niech to się uda.

      Vince puścił manetkę i zaczął rytmicznie naciskać hamulec. Jadąca za nim czwórka zobaczyła (zakładając, że patrzyli): krótki błysk… długi błysk… krótki. Potem przerwa. Potem powtórka. Krótki… długi… krótki. Ten pomysł podsunęło mu trąbienie klaksonu ciężarówki. Tylko brzmiało podobnie do alfabetu Morse’a, za to Vince wysłał hamulcem prawdziwe sygnały morse’em.

      Litera „R”.

      Roy i Peaches mogli je odebrać, Lemmy na pewno. A Race? Czy w wojsku nadal uczą morse’a? Czy jego syn nauczył się go na wojnie, na której dowódcy oddziałów nosili GPS, a bombami sterowały rozmieszczone wokół globu satelity?

      Skręt do Cumby był coraz bliżej. Vince miał tylko tyle czasu, aby jeszcze raz mignąć „R”, potem zwolnił i prawie zrównał się z pozostałymi. Wystawił rękę w lewo w geście, który Szczep doskonale znał: „Za mną, zjeżdżamy z drogi”. Tak jak się spodziewał, Maskar go zobaczył i natychmiast ruszył do przodu. W tej samej chwili Vince ponownie przekręcił manetkę gazu i kiedy vulcan z rykiem silnika skoczył przed siebie, przechylił motor i skręcił w prawo główną drogą. Inni poszli jego śladem. Maskar nie zdążył – zaczął już skręcać w drogę do Cumby, więc gdyby próbował odbić gwałtownie w prawo, żeby pojechać za nimi, ciężarówka zaczęłaby koziołkować.

      Vince zacisnął triumfalnie pięść w euforycznej radości. Udało się! Kurwa mać, udało się! Zanim skurwiel pozbiera swój tłusty osiemnastokołowy tyłek, będziemy piętnaście kilometrów s…

      Tok jego myśli urwał się jak złamana gałązka, kiedy spojrzał w lusterko. Za nim jechały tylko trzy motory zamiast СКАЧАТЬ