Название: Kronika Niedzielna
Автор: Sandor Marai
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Поэзия
isbn: 978-83-07-03463-8
isbn:
Był urażonym, zadręczającym się, nieprzejednanym i nieznajdującym pocieszenia miłośnikiem niemieckiego języka, niemieckiego ducha i niemieckiej ojczyzny. Ze wzburzeniem protestował przeciwko temu, by demokrację przemyciła do „despotycznych Niemiec”, ewentualnie z zewnętrzną pomocą, obca władza, za cenę korzyści terytorialnych. Wygnaniec, który jeszcze w swojej ostatniej pracy, w pamflecie zatytułowanym Menzel, francuzożerca, a chłoszczącym wrogich wszelkiej obcej umysłowości i uparcie odizolowanych niemieckich filistrów, występował w obronie idei europejskości, w którą sam wierzył, a zarazem zazdrośnie, z obawą o strzeżone przez siebie dobro i wartość, odpierał wszelkie ataki i podejrzenia wobec Niemców, uderzające w ich patriotyczne, narodowe poczucie własnej godności. Jego charakter, którego nie złamało ani prześladowanie, ani wygnanie, z nabożną sumiennością obstawał przy wszystkim, co niemieckie; jego umysł aż do śmierci pracował nad tym, by niemiecki charakter oswoić z ideą demokracji. Choć popełniał wielkie błędy, to jednak walczył czysto; teraz zaś jego duch z perspektywy stu lat oddziałuje i zmusza do bezlitosnego obrachunku być może i takich, którzy jego dzieł nie znają.
Ów pan wyjechał do Papeete przed ośmiu laty, a ja w ostatnich miesiącach łapię się na tym, że się z nim spieram i o nim myślę. Papeete to stolica jednej z najpiękniejszych wysp Polinezji Francuskiej, Tahiti, i jest tak daleka od wszystkiego, co oznacza cywilizację, interes i materiał wojenny – broń i amunicję, że nawet i na lepszych mapach notuje się ją z musu, jakby ze względu na takt. Ale leży blisko południków literatury. Gauguin przysporzył jej sławy na cały świat, a od kilku dziesięcioleci stała się wręcz symbolem, wszędzie tam, gdzie żyją ludzie urażeni, w lasach, urzędach i kawiarniach literackich; ludzie, którzy nie są w stanie wytrzymać rzeczywistości i ze szlachetną i niezdarną, acz nie akurat heroiczną tęsknotą myślą o tej dalekiej Wyspie, gdzie panuje cisza i połyskuje światło, ocean jest krystalicznie przejrzysty, w jego perłowozielonych wodach pływają dziwne kolorowe ryby, tubylcy zaś – jeśli można wierzyć tęskniącym, którzy nigdy tam nie byli, ale czytali Noa Noa Gauguina – jak dzień długi zbijają bąki, pogrążeni w słodkim, nieprzytomnym leniuchowaniu na brzegach otoczonej wyspami koralowymi Tahiti.
Taka jest ta wyspa, której stolica to właśnie Papeete, dokąd przed ośmioma laty wyjechał ów pan, którego urażono w Europie; wyjechał cicho, spokojnie, jak człowiek dobrze wychowany, nie składał w gazetach oświadczeń o powodach swego oddalenia się, nie zarzekał się, że „on jeszcze pokaże”, jeśli kiedyś wróci, jak zwykli czynić ludzie urażeni. Wyjechał do Papeete poetów, artystów i tych, którzy żyją tęsknotą; a podróż ta zdumiała mnie swego czasu, bo dla należących do pewnego pokolenia urażonych Papeete było nie tyle celem podróży, ile raczej tylko poetyckim ideałem. Wiedzieli, że taka stolica istnieje i że chyba rzeczywiście można by tam nawet pojechać, ale w jej siłę uzdrawiania wierzyli jedynie w takiej mierze, w jakiej wierzyli w rzeczywistość krain Księżyca. „Kiedyś w Papeete!” – mówili ze złością, gdy już trudno było wytrzymać to wszystko: głupi pokój, jaśniejszą niż słońce bezradność lub kłamstwa modnych polityków, stworzone podług gustu akrobaty filmy Douglasa Fairbanksa, powieści Dekobry, nowe domy, gdzie z każdej rury płynęła ciepła woda i wszystko działało za naciśnięciem przycisku, ale nikt w tych ścianach nie czuł się tak naprawdę u siebie, żarty G.B. Shawa i tę powszechną, wszędzie jednaką i wcale już nietajoną ordynarność, która w skali międzynarodowej zbuntowała się przeciwko Umysłowi i Gustowi, domagając się, i to całkiem nawet głośno, praw dla siebie. Byliśmy takimi delikatnymi duszami, to pokolenie, które wygrażało za pomocą Papeete. Ale w sekrecie, podtrzymując własne zasady, każdy z nas chciałby napisać scenariusz filmowy dla Hollywood, za pięćset tygodniowo.
Ów pan nie opowiadał o tym wszystkim, tylko siedział pośród nas, w słynnej kawiarni artystów, a pewnego dnia, nie czyniąc najmniejszego hałasu, zachowując milczenie, wyjechał do Papeete. Wyjechał tak, jak do Balassagyarmat. Nie zdziwiłbym się, gdyby zamiast kapelusza tropikalnego zabrał ze sobą jedynie torbę podręczną, szczoteczkę do zębów, angielską wodę do ust i tomik wierszy Rilkego. Najprawdopodobniej zresztą nie da się wyjechać do Papeete w inny sposób. W Marsylii wsiadł na jakiś frachtowiec i miesiącami włóczył się po oceanie, przeprawił przez Kanał Panamski, okrążył Wyspy Kolumba, a któregoś dnia o świcie dopłynął do Tahiti i czekał na cud. Później przysłał nawet kartkę z Papeete. „Serdeczne pozdrowienia z tego pięknego miejsca” – napisał. Mnie się to podobało. Człowiek z dobrym gustem nawet z Marsa pisze do przyjaciół jedynie komunały, bo w życiu ukryć się można nie dzięki odległości, lecz dzięki temu drugiemu oceanowi, który także tutaj, w kraju, oddziela ludzi od siebie; i wszędzie wypada to wiedzieć, także w Papeete. Wiedzieliśmy, że życie w Papeete jest tanie, za pięciofrankowy banknot na dzień wygodnie można spacerować, marzyć, łowić ryby, jeść orzechy kokosowe i owoce z drzewa chlebowego, tubylcy są piękni i przyjaźni, klimat – umiarkowany i przyjemny, okolica – obfita i nieprzytomnie bogata, z gór o wysokości dwóch tysięcy metrów pędzą w doliny krystaliczne, zimne jak lód wody źródeł, a ludność była tu niemal bez reszty szczęśliwa do czasu, aż pewnego dnia przybywający z Hiszpanii Quirós znalazł tę wyspę i obdarował jej mieszkańców gorzałką i choróbskiem. Wszystko to wydarzyło się już bardzo dawno temu. Ale dla nas, i prawdopodobnie także dla owego pana, który za pomocą frachtowca zrealizował symboliczne marzenie, wspólną mrzonkę pewnego pokolenia, to było coś więcej niż kolonia – Papeete było tym wielkim portem, do którego tęsknili rozbitkowie europejskiego rozczarowania, tęsknili z tak silnymi emocjami i wiarą, jak niegdyś Kolumb – za nieznanym kontynentem.
Czasem myślałem o nim, w śmiertelnym niebezpieczeństwie w Europie; co może robić ów pan w Papeete?… Niedawno czytałem, że zmarła królowa wyspy, Marau Ta’aroa, piękna i mądra kobieta, którą Francuzi odznaczyli Krzyżem Wielkim Legii Honorowej i listą cywilną na osiemdziesiąt tysięcy franków rocznie; i myślałem o tym, żeby mojemu przyjacielowi złożyć kondolencje. Ale do Papeete nie sposób wysłać telegramu, nawet teraz, w czasach radia. Statek pocztowy przybywa tam co sześć tygodni, więc wiadomości, które dotrą do mego przyjaciela, staną się już nieco historyczne, nie będą miały nic wspólnego z aktualną rzeczywistością, będą tylko panikarskimi wiadomościami i zakurzonymi sensacjami na skalę światową, które utraciły już ważność – nim gazeta ze stroną tytułową, na której pan Stalin przyjaźnie popija z marszałkiem Tuchaczewskim, dotrze do Papeete, Tuchaczewski zostanie już zabity strzałem w potylicę, nim zdjęcie, które przedstawia premiera Leopolda Bluma, jak uroczyście obiecuje wyborcom, że w żadnym razie nie obniży kursu franka francuskiego, dopłynie do Tahiti, Blum już nie będzie premierem, a frank francuski już nie będzie miał pełnej wartości, i nim ostatnie szelmowskie powiedzonko G.B. Shawa, powiedzmy to o brodzie i masce przeciwgazowejСКАЧАТЬ
15
Béla Tóth (1857–1907) – węgierski pisarz i publicysta. Napisał ponad tysiąc felietonów, ale największy sukces przyniosły mu teksty z jego stałej rubryki Esti levelek (Listy wieczorne), publikowane na przełomie XIX i XX wieku w „Pesti Hirlap” (Gazecie Peszteńskiej), gdzie później ukazywała się też Kronika Niedzielna Máraiego.