Bakakaj i inne opowiadania. Witold Gombrowicz
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Bakakaj i inne opowiadania - Witold Gombrowicz страница 9

Название: Bakakaj i inne opowiadania

Автор: Witold Gombrowicz

Издательство: PDW

Жанр: Современная зарубежная литература

Серия:

isbn: 9788308051283

isbn:

СКАЧАТЬ nikt nie zaprzeczy, była w tym złośliwość. Nikt mię nie przekona! Nie ona sama – to jej złośliwość napawała się bezczelnie tym, że ja tu kryguję się przed nią i przed trupem.

      Klęcząc o dwa kroki od tego trupa, pierwszego, którego nie mogłem się dotknąć, patrzyłem jałowo na kołdrę okrywającą go gładko aż po pachy, na ręce pieczołowicie ułożone na kołdrze – kwiaty doniczkowe stały w nogach łóżka, a twarz wyłaniała się blado z wgłębienia poduszki. Przyglądałem się kwiatom, a potem patrzyłem znów w twarz zmarłemu, lecz nic mi nie przychodziło do głowy, jak tylko ta jedna natrętna myśl, dziwnie uporczywa, że to jakaś – z góry ułożona, teatralna scena. Wszystko wyglądało, jakby wyreżyserowane – tam trup, dumny, nietykalny, spoglądający zamkniętymi oczami obojętnie w sufit, obok – bolejąca wdowa, tu – ja, sędzia śledczy, na klęczkach, jak zły pies, któremu założono kaganiec. „Co by było, gdyby tak wstać, podejść, ściągnąć kołdrę i obejrzeć – gdyby przynajmniej dotknąć – dotknąć końcem palca”. To ja myślę – lecz poważna uczciwość śmierci przygważdża do miejsca, boleść i cnota chronią przed profanacją. – Precz! Nie wolno! Wara! Na kolana! – Co to jest? – pomyślałem z wolna – kto to tak wyreżyserował? Ja jestem człowiek zwykły, pospolity – nie nadaję się do takich występów… Nie radzę… Do diabła! – zastanowiłem się nagle – co za głupstwa! Skąd mi się to wzięło? Czyżbym się zgrywał? Skąd u mnie taka sztuczność, afektacja – przecież ja na ogół jestem zupełnie inny – czy ja się od nich zaraziłem? Co to jest – odkąd tu przyjechałem, wszystko we mnie wypada sztucznie i pretensjonalnie, jakby przedstawiane przez marnego aktora. Zupełnie się straciłem w tym domu – okropnie się zgrywam. – Hm – szepnąłem i znowu nie bez pewnej teatralnej pozy (jakbym już był wciągnięty w grę i nie mógł powrócić do normy) – nie radzę nikomu… Nie radzę nikomu robić ze mnie demona, bo gotów byłbym przyjąć zaproszenie… Wdowa tymczasem wytarła nos i ruszyła ku drzwiom, mówiąc coś do siebie i pochrząkując, machając rękami.

      Gdy na koniec znalazłem się sam w swoim pokoju, zdjąłem kołnierzyk i zamiast położyć go na stole – cisnąłem o ziemię, a potem jeszcze – rozmiażdżyłem nogą. Twarz wykrzywiła mi się i nabiegła krwią, a palce zacisnęły się kurczowo w sposób zupełnie dla mnie niespodziewany. Najwidoczniej byłem w furii. Ośmieszyli mnie – szepnąłem – wściekła baba… jak to oni wszystko zręcznie urządzili. Hołdy sobie każą składać – po rękach całować! Uczucia wymagają ode mnie! Uczucia! Cackać się każą! A ja, powiedzmy – nienawidzę tego. I, powiedzmy – nienawidzę, gdy dygotem zmuszają do całowania rąk, gdy zniewalają do mamrotania modlitw, do klękania, do wydobywania z siebie dźwięków fałszywych, wstrętnie uczuciowych – a już nade wszystko nienawidzę łez, wzdychań i kapki u nosa; natomiast lubię czystość i porządek.

      – Hm – chrząknąłem po pauzie z namysłem, z innego tonu, ostrożnie i jakby próbując – każą się całować po rękach? Po nogach powinienem całować, bo przecież jasne, czym jestem wobec majestatu śmierci i tej boleści rodzinnej?… Wulgarnym, bezdusznym szpiclem policyjnym, niczym więcej – natura moja wyszła na jaw. Lecz… hm… nie wiem, czy niezbyt pochopnie, tak, ja osobiście byłbym na ich miejscu nieco – ostrożniejszy… odrobinę – skromniejszy… Bo należałoby chyba liczyć się trochę z tym moim nędznym charakterem, a jeśli już nie z moim charakterem… prywatnym, to… to… przynajmniej z mym charakterem urzędowym. O tym zapomnieli. Bądź co bądź, jestem przecież – sędzią śledczym, a tu jest przecie – trup, a pojęcie trupa rymuje jakoś i w sposób niezupełnie niewinny z pojęciem sędziego śledczego. I gdybym na przykład ujął bieg zdarzeń od strony właśnie… hm… sędziego śledczego – myślałem z wolna – to cóż by się okazało?

      Proszę: przyjeżdża gość, który – przypadkowo – jest sędzią śledczym. Nie przysyłają koni, nie otwierają drzwi – a zatem czynione mu są wstręty, a więc zależy komuś na tym, by nie wpuścić go do domu. Potem przyjmowany jest niechętnie, ze źle maskowanym gniewem, z obawą – a któż to się boi, któż gniewa na widok sędziego śledczego? Tai się coś przed nim i ukrywa – a wreszcie okazuje się, że to, co się ukrywało, to… trup, zmarły wskutek uduszenia w pokoju na górze. Brzydko! Kiedy zaś trup wyszedł na jaw, wszelkimi sposobami usiłuje się zmuszać do klękania i do całowania rąk, pod pozorem, że nieboszczyk umarł śmiercią naturalną!

      Kto by zaś nazwał tę koncepcję niedorzeczną, śmieszną nawet (bo przecież, szczerze mówiąc, jakże można tak grubo naciągać), ten niech nie zapomina, że przed chwilą w złości rozdeptałem kołnierzyk – poczytalność moja była zmniejszona, świadomość przyćmiona wskutek doznanej urazy, jasne więc, że nie mogłem być w pełni odpowiedzialny za moje wybryki.

      Powiedziałem, patrząc przed siebie, z powagą:

      – Coś tu nie jest w porządku.

      I jąłem z całą bystrością łączyć łańcuch faktów, tworzyć sylogizmy, wysnuwać nici i szukać poszlak. Lecz wkrótce, znużony jałowością tego zajęcia, usnąłem. Tak, tak… Majestat śmierci jest ze wszech miar godzien szacunku i nikt nie powie, abym nie oddał mu należnych honorów – lecz nie każda śmierć jest jednakowo majestatyczna i, przed wyjaśnieniem tej okoliczności, nie byłbym na ich miejscu tak pewny siebie, tym bardziej że sprawa jest ciemna, zawikłana i wątpliwa, hm… hm… jak o tym świadczą wszystkie poszlaki.

      Nazajutrz rano, pijąc w łóżku kawę, zauważyłem, że lokajczyk, który palił w piecu, chłopak krępy, senny, zerka na mnie od czasu do czasu ze słabym przebłyskiem ciekawości. Zapewne wiedział, kim jestem – zagadnąłem go tedy:

      – A to wasz pan umarł?

      – A umarł.

      – A ilu was tu jest służby?

      – Jest Szczepan i kucharz, proszę pana sędziego. Beze mnie. A ze mną to trzech.

      – Pan umarł w pokoju na piętrze?

      – Pewnie, że na piętrze – rzekł obojętnie, podsycając ogień i wydymając mięsiste policzki.

      – A wy gdzie śpicie?

      Przestał dmuchać i spojrzał – a spojrzał już bystrzej.

      – Szczepan śpi z kucharzem przy kuchni, a ja sam w kredensie.

      – To znaczy, że stamtąd, gdzie sypiają Szczepan i kucharz, nie ma innego przejścia do pokoi, jak tylko przez kredens? – zapytałem dalej od niechcenia.

      – Nie ma innego – odpowiedział i spojrzał już zupełnie bystro.

      – A pani gdzie sypia?

      – Pani dawniej z panem – a tera to obok pana, w drugim pokoju.

      – Odkąd pan umarł?

      – A nie, dawniej się przeniosła, będzie już z tydzień.

      – A nie wiesz, czemu pani przeniosła się od pana?

      – Abo ja wiem…

      Zadałem jeszcze jedno pytanie:

      – A gdzie sypia młody pan?

      – Na dole, obok stołowego.

      Wstałem, ubrałem się starannie. Hm… hm… A więc, jeśli СКАЧАТЬ