Bakakaj i inne opowiadania. Witold Gombrowicz
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Bakakaj i inne opowiadania - Witold Gombrowicz страница 13

Название: Bakakaj i inne opowiadania

Автор: Witold Gombrowicz

Издательство: PDW

Жанр: Современная зарубежная литература

Серия:

isbn: 9788308051283

isbn:

СКАЧАТЬ Nie zapalając świecy, długo chodziłem wzdłuż i wszerz, od ściany do ściany. Na dworze mrok gęstniał – płaty śniegu coraz jaskrawiej znaczyły się w opadającym cieniu nocy, a powikłane szkielety drzew osaczały dom zewsząd. – A to mi dom! Dom morderców, dom potworny, gdzie grasuje zimny, zamaskowany mord z premedytacją, dom dusicieli! Serce?! Ja od razu wiedziałem, czego spodziewać się po tym dobrze wykarmionym sercu i jakie ojcobójstwo potrafi sprawić to serce, spęczniałe na tłuszczu, na maśle i cieple rodzinnym! Wiedziałem, ale nie chciałem mówić przed czasem! A tak się pysznili! Takich żądali hołdów! Uczucie? Niech powiedzą raczej, czemu zamykali drzwi?

      Dlaczego jednak w tej chwili, kiedy miałem już wszystkie nici w ręku i mogłem palcem wytknąć zbrodniarza – traciłem czas na darmo, zamiast działać? Szkopuł, szkopuł – szyja biała, nietknięta i jak ten śnieg na dworze, im mroczniej, tym bielsza. Trup najwidoczniej był w zmowie z bandą morderców. Jeszcze raz wysiliłem się i zaatakowałem trupa już z frontu, z otwartą przyłbicą – nazywając rzeczy po imieniu i wyraźnie wskazując na sprawcę. Było to tak samo, co gdybym walczył ze stołkiem. Jakkolwiek wytężałem wyobraźnię, intuicję, logikę, szyja pozostawała szyją, a biel – bielą, z charakterystycznym uporem martwego przedmiotu. Zatem nie pozostawało nic innego, jak tylko do ostatka zgrywać się i obstawać przy mściwym zaślepieniu i niedorzeczności i czekać, czekać – licząc naiwnie na to, że skoro trup nie chce, może – może – zbrodnia sama wypłynie na wierzch jak oliwa. – Próżnowałem? Tak, lecz stąpania moje rozlegały się w domu, każdy słyszał, że chodzę bez przerwy i zapewne oni tam, na dole, nie próżnowali.

      Minęła pora kolacji. Zbliżała się jedenasta, a ja nie ruszałem się z pokoju, wciąż wymyślając im od łotrów i zbrodniarzy, tryumfując, a zarazem ufając na stronie resztkami sił, że upór i wytrwałość zostaną nagrodzone – że sytuacja da się przecież ubłagać tyloma staraniami, tyloma rozmaitymi minami, takiej namiętności, że w końcu nie będzie mogła się oprzeć, że natężona, doprowadzona do ostateczności, musi się jakoś rozwiązać, urodzić coś, urodzić coś już nie z dziedziny fikcji, lecz coś rzeczywistego. Wszak nie mogliśmy wiecznie trwać tak – ja na górze, oni – na dole, musiał ktoś zawołać „pas”, a wszystko zależało od tego, kto zawoła pierwszy. Cicho było i głucho. Wyjrzałem na korytarz, ale z dołu nic nie dochodziło. Co oni mogli tam robić? Czy robią aby, co do nich należy, czy jeśli ja tutaj tryumfuję z powodu tych drzwi pozamykanych, oni tam ze swej strony dostatecznie boją się, naradzają, wytężają słuch, łowiąc odgłosy mych kroków, czy dusze ich nie lenią się wypracowywać to w sobie? Ach, odetchnąłem, gdy około północy usłyszałem wreszcie stąpanie w korytarzu i ktoś zapukał. – Proszę – zawołałem.

      – Wybaczy pan – rzekł Antoni, siadając na krześle, które mu wskazałem. Wyglądał niedobrze – ziemiście i blado – i widać było, że składna wymowa nie będzie jego najsilniejszą stroną. – Pańskie zachowanie… a ostatnio – te słowa… Słowem – co to ma znaczyć!? Albo niech pan wyjedzie… i to natychmiast!… albo niech pan powie! To szantaż! – wybuchnął.

      – Nareszcie pan zapytał – rzekłem. – Późno! A i to pyta pan bardzo ogólnikowo. Co mam właściwie powiedzieć? Dobrze jednak – proszę: ojciec pański został…

      – Co? Co został?

      – Został uduszony.

      – Uduszony. Dobrze. Uduszony – żachnął się z jakąś dziwną satysfakcją.

      – Pan się cieszy?

      – Cieszę się.

      Przeczekałem chwilę, po czym rzekłem:

      – Czy miał pan jeszcze jakie pytanie?

      Wybuchnął:

      – Ale przecież nikt nie słyszał krzyków ani hałasu!

      – Po pierwsze, w sąsiedztwie spały jedynie matka pańska i siostra, które szczelnie zamknęły drzwi na noc. Po wtóre, zbrodniarz mógł od razu zadławić ofiarę, która…

      – Dobrze, dobrze – szepnął – dobrze. Zaraz. Jeszcze jedno. Jeszcze to: kto zdaniem pana… kogo pan o czyn ten…

      – Podejrzewa – nieprawdaż? Kogo podejrzewam? Jak pan sądzi – czy, według pana, do domu tak szczelnie zamykanego, strzeżonego przez stróża i przez czujne psy, mógłby się dostać w nocy ktoś z zewnątrz? Pan powie zapewne, że psy usnęły wraz ze stróżem, a przez zapomnienie pozostawiono otworem wejściowe drzwi? Co? Fatalny zbieg okoliczności?

      – Nikt nie mógł wejść – odparł z dumą. Siedział wyprostowany i widać było, że – nieruchomo – gardzi mną, gardzi z całej duszy.

      – Nikt – potwierdziłem skwapliwie, ciesząc się z góry na widok dumy. – Nikt absolutnie! A więc pozostaje jedynie troje państwa i trzech służących. Ale służący również mieli odcięty dostęp, gdyż pan… nie wiadomo czemu… zamknął na klucz drzwi od kredensu. Czy może będzie pan utrzymywał teraz, że pan nie zamykał?

      – Zamknąłem!

      – A dlaczego, w jakim celu pan zamykał?

      Zerwał się z krzesła. – Niech pan się nie zgrywa! – rzekłem i tą krótką uwagą osadziłem go na miejscu. Gniew jego zmartwiał, sparaliżowany, urywając się piskliwym tonem.

      – Zamknąłem – nie wiem – machinalnie – powiedział z trudnością i szepnął dwukrotnie: – Uduszony. Uduszony.

      Nerwowa natura! Wszyscy oni, to były głębokie, nerwowe natury.

      – A ponieważ matka pańska i siostra również… machinalnie zamknęły drzwi swej sypialni (a zresztą trudno przypuszczać – prawda?), więc pozostaje… pan wie, kto pozostaje. Pan jeden miał wolną drogę do ojca tej nocy. Już miesiąc zaszedł, psy się uśpiły i ktoś tam klaszcze za borem.

      Wybuchnął:

      – A więc to ma znaczyć niby… że ja… że ja… Ha, ha, ha!

      – A ten śmiech ma znaczyć niby, że to nie pan – zauważyłem i śmiech jego skończył się po paru wysiłkach, przeciągłym fałszem.

      – Nie pan? – ale w takim razie, młody człowieku – zagadnąłem ciszej – proszę wytłumaczyć mi – dlaczego nie uronił pan ani jednej łzy?

      – Łzy?

      – Tak, łzy. Tak mi wyszeptała pańska matka, o, zaraz na początku, jeszcze wczoraj na schodach. To zwykłe u matek, że lubią kompromitować i zdradzać swe dzieci. A teraz przed chwilą – pan się zaśmiał. Oświadczył pan, że pan cieszy się ze śmierci ojca! – rzekłem z tak tryumfalną tępotą, łapiąc go za słówko, że opadłszy z sił, spojrzał na mnie jak na ślepe narzędzie tortury.

      Lecz czując, że sprawa staje się poważna, spróbował, wytężając całą siłę woli, poniżyć się do tłumaczenia – w formie avis au lecteur, komentarza na stronie, który ledwie mu przeszedł przez gardło.

      – To była… to ironia… Pan rozumie?… Na odwrót… umyślnie.

      – Ironizować śmierć ojca?

      Milczał, a wtedy szepnąłem СКАЧАТЬ