Bakakaj i inne opowiadania. Witold Gombrowicz
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Bakakaj i inne opowiadania - Witold Gombrowicz страница 7

Название: Bakakaj i inne opowiadania

Автор: Witold Gombrowicz

Издательство: PDW

Жанр: Современная зарубежная литература

Серия:

isbn: 9788308051283

isbn:

СКАЧАТЬ a dręczycie żaby, czepiacie się nosa; nieustannie kogoś tam nienawidzicie, kimś tam brzydzicie się, to znów wpadacie w niepojęty stan miłości i zachwytu – a wszystko gwoli jakiejś Tajemnicy. Lecz co będzie, jeśli i ja zdobędę się na własną tajemnicę i narzucę ją waszemu światu z całym patriotyzmem, bohaterstwem, poświęceniem, jakiego nauczyły mię miłość i wojsko? Co będzie, gdy ja z kolei uśmiechnę się (innym cokolwiek uśmiechem) i zmrużę oko z bezceremonialnością starego wojownika? Może najdowcipniej postąpiłem z ukochaną moją Jadwisią. – Czy kobieta jest zagadką? – zapytałem. (Po powrocie powitała mnie z niezmiernym wylaniem, obejrzała medal i zaraz poszliśmy do parku). – O tak – odparła. – Czyż nie jestem zagadkowa? – rzekła, opuszczając powieki. – Kobieta-żywioł i sfinks. – Ja też jestem zagadką! – rzekłem. – Ja też mam własny język tajemnicy i żądam, byś nim przemawiała. Czy widzisz tę żabę? Przysięgam na honor żołnierski, że wsadzę ci ją pod bluzkę, jeśli nie powiesz natychmiast, zupełnie poważnie i patrząc mi oko w oko, następujących słów: – ciam – bam – biu, mniu – mniu, ba – bi, ba – be – no – zar.

      Nie chciała za nic. Wykręcała się, jak mogła, tłumacząc, że to głupie i nieuzasadnione, że ona nie może, zapłoniła się cała, próbowała wszystko w żart obrócić, wreszcie zaczęła płakać. – Nie mogę, nie mogę – powtarzała szlochając – wstydzę się, jakże… takie bezsensowne słowa! Wziąłem więc wielką, tłustą ropuchę i spełniłem moją zapowiedź. Zdawało się, że oszaleje. Jak opętana tarzała się po ziemi, a kwik, który z siebie dobyła, mógłbym porównać tylko z humorystycznym piskiem człowieka, któremu pocisk armatni urwie obydwie nogi i część brzucha. Być może to porównanie, jak również dowcip z żabą – są niesmaczne, lecz proszę pamiętać, iż ja, szczur bezbarwny, szczur neutralny, ani biały ani czarny, także niesmaczny jestem dla większości ludzi. I czyż dla wszystkich jedno i to samo ma być smaczne i kraśne? Co mnie osobiście wydało się najkraśniejsze, najbardziej tajemnicze i pachnące wrzosem i miętą w całej tej przygodzie, to, że na koniec – nie mogąc się uwolnić od ropuchy, szalejącej pod bluzką – zwariowała.

      Może i nie jestem komunistą, może jestem tylko – wojującym pacyfistą. Wałęsam się po świecie, żegluję po tej otchłani niezrozumiałych idiosynkrazji i gdziekolwiek zobaczę jakieś tajemnicze uczucie, czy to będzie cnota czy rodzina, wiara czy ojczyzna, tam zawsze popełnić muszę jakieś łajdactwo. Oto moja tajemnica, którą ze swej strony narzucam wielkiej zagadce bytu. Nie mogę po prostu przejść spokojnie obok szczęśliwych narzeczonych, obok matki z dzieckiem, lub zacnego staruszka – lecz czasem żal mię chwyta za Wami, drodzy moi, Ojcze i Matko, i za tobą, święte dzieciństwo moje!

      Zbrodnia

      z premedytacją

      Zimą ubiegłego roku zmuszony byłem odwiedzić obywatela ziemskiego Ignacego K. dla załatwienia pewnych spraw majątkowych. Uzyskawszy parodniowy urlop, powierzyłem swoje funkcje sędziemu-asesorowi i zadepeszowałem: – Wtorek, 6-a wieczór, proszę o konie. – Tymczasem – przyjeżdżam na stację, a koni nie ma. Dowiaduję się – telegram mój został wręczony w należytym porządku. Poprzedniego dnia odebrał go adresat we własnej osobie. Volens nolens musiałem wynająć prymitywną brykę, załadować na nią walizę i neseser – a w neseserze miałem buteleczkę wody kolońskiej, flakon Vegetalu, mydło toaletowe z zapachem migdałów, pilnik i nożyczki do paznokci – i oto przez cztery godziny tłukę się przez pola w nocy, w ciszy, w czasie odwilży. Trzęsę się w miejskim palcie, szczękam zębami, patrzę na plecy furmana i myślę – tak nadstawiać pleców! Tak wiecznie, często w bezludnej okolicy, być odwróconym plecami i zdanym na wszelki kaprys siedzących z tyłu!

      Wreszcie zajeżdżamy przed drewniany dwór wiejski – ciemno, tylko na pierwszym piętrze świeci się okno. Stukam do drzwi – zamknięte, stukam mocniej – nic, cisza. Opadają mię psy podwórzowe i muszę rejterować na brykę. Z kolei zaczyna dobijać się mój woźnica.

      – Niezbyt gościnnie – myślę.

      Na koniec otwierają się drzwi i ukazuje się wysoki, wątłej postawy mężczyzna, około trzydziestki, z blond wąsikiem, z lampą w dłoni.

      – A co to? – pyta, jakby zbudzony ze snu, podnosząc lampę.

      – Czy państwo nie odebrali mojej depeszy? Jestem H.

      – H? Jaki H? – wpatruje się we mnie. – Niech pan jedzie z Bogiem – mówi nagle z cicha, jakby dojrzał jakiś znak szczególny – oczy jego uciekają w bok, ręka silniej zaciska się koło lampy. – Z Bogiem, z Bogiem, panie! Niech Bóg prowadzi! – i pośpiesznie cofa się do wnętrza.

      Powiedziałem już ostrzej:

      – Przepraszam pana. Wczoraj wysłałem depeszę o moim przyjeździe. Jestem sędzia śledczy H. Pragnę się widzieć z panem K. – a jeśli nie mogłem wcześniej przyjechać, to dlatego, że nie przysłano po mnie koni na stację.

      Odstawił lampę.

      – A prawda – odpowiedział po chwili, zamyślony, ton mój nie zrobił na nim żadnego wrażenia. – Prawda… Pan telegrafował… Prosimy bardzo.

      Co się okazało? Że, jak mi powiedział w przedpokoju młody człowiek (który był synem gospodarza), że po prostu… zupełnie zapomnieli o moim przyjeździe i o depeszy otrzymanej poprzedniego dnia rano. Sumitując się i grzecznie przepraszając za najazd, zdjąłem palto i powiesiłem na kołku. Zaprowadził mię do małego saloniku, gdzie na nasz widok zerwała się z sofy, z lekkim „ach”, młoda kobieta. – Moja siostra. – A, bardzo mi miło! I rzeczywiście – bardzo miło, gdyż kobiecość, choćby nawet i bez żadnych ubocznych zamiarów, kobiecość, powiadam, nigdy nie zawadzi. Ale ręka, którą mi podała, jest spocona – kto kiedy widział podawać mężczyźnie spoconą rękę? – a kobiecość sama, pomimo wdzięcznej twarzyczki, jakaś, nie wiem, spocona i obojętna, bez żadnej reakcji, rozmamłana i nie uczesana.

      Zasiadamy na czerwonych, staroświeckich mebelkach i zaczyna się wstępna konwersacja. Lecz zaraz pierwsze, uprzejme frazesy natrafiają na nieokreślony opór, i zamiast pożądanej potoczystości, wszystko się rwie, zacina. Ja: – Państwo zapewne zdziwili się, słysząc stukanie do drzwi o tej porze? Oni: – Stukanie? A, rzeczywiście… Ja, grzecznie: – Bardzo mi przykro, że niepokoiłem państwa, ale musiałbym chyba całą noc jeździć po polach, jak Don Kiszot, ha, ha! Oni (sztywno i cicho i nie uważając za stosowne powitać mego żarcika choćby konwencjonalnym uśmiechem): – Ależ owszem, prosimy bardzo. – Cóż to? Wyglądało dziwnie doprawdy – jakby byli na mnie obrażeni, lub jakby się mnie bali, lub jakby litowali się nade mną, lub też jakby się za mnie wstydzili… Wciśnięci w fotele unikali mego wzroku, a także nie patrzyli na siebie, z najwyższą przykrością znosili moje towarzystwo – zdawało się, że zaprzątnięci są jedynie sobą i cały czas nic tylko drżą, abym nie powiedział czegoś, co by ich mogło urazić. Zaczęło mnie to w końcu denerwować. Czego oni się boją, co jest we mnie takiego? Cóż to za przyjęcie, arystokratyczne, strachliwe i dumne? Gdy zaś zapytałem o cel mojej wizyty, tj. o pana K., brat spojrzał na siostrę, a siostra na brata, jakby ustępując sobie pierwszeństwa – wreszcie brat przełknął ślinę i rzekł wyraźnie, wyraźnie i uroczyście, jakby to nie wiem co było: – Owszem, jest w domu.

      Zupełnie, jakby mówił: – Król, Ojciec mój, jest w domu!

      Kolacja też była nieco dziwaczna. Podana została niedbale, nie bez wzgardy dla jedzenia i dla mnie. Apetyt, z jakim, zgłodniały, zmiatałem dary Boże, zdawał СКАЧАТЬ