Korekty. Джонатан Франзен
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Korekty - Джонатан Франзен страница 19

Название: Korekty

Автор: Джонатан Франзен

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Современная зарубежная литература

Серия:

isbn: 978-83-7999-974-3

isbn:

СКАЧАТЬ Hedgpeth mówi, że powinieneś siadać tylko na twardych krzesłach z wysokim oparciem – odezwała się Enid z kuchni.

      Ponieważ Alfred nie okazał najmniejszego zainteresowania tematem, Enid uraczyła szczegółami Denise, gdy tylko ta wróciła do kuchni.

      – Twarde krzesła z wysokim oparciem – powtórzyła. – Ale ojciec oczywiście nie chce o tym słyszeć i z uporem przesiaduje w swoim skórzanym fotelu, a potem woła mnie, żebym przyszła i pomogła mu wstać. A jeśli coś mi się stanie z kręgosłupem? Zaniosłam mu na dół eleganckie, solidne krzesło z drewnianym oparciem, ale on oczywiście woli swój fotel, a jeżeli akurat nie mogę mu pomóc przy wstawaniu, to zsuwa się na podłogę, pełznie do stołu pingpongowego, chwyta się go i staje na nogi.

      – Trzeba przyznać, że to całkiem pomysłowe – zauważyła Denise, wyjmując rzeczy z lodówki.

      – Denise, on pełza po podłodze! Zamiast wygodnie siedzieć na eleganckim twardym krześle, co, jak twierdzi lekarz, jest istotne dla jego zdrowia, on pełza po podłodze! Przede wszystkim w ogóle nie powinien tak dużo siedzieć. Doktor Hedgpeth mówi, że jego stan znacznie by się poprawił, gdyby zaczął się poruszać i cokolwiek robić. Dave Schumpert miał dziesięć razy większe problemy ze zdrowiem, piętnaście lat temu zrobili mu kolostomię i wycięli jedno płuco, a spójrz, co wyczyniają razem z Mary Beth. Dopiero co wrócili z nurkowania na Fidżi! W dodatku Dave nigdy, ale to nigdy nie narzeka. Pewnie nie pamiętasz Gene’a Grillo, starego przyjaciela ojca z Hephaestus. On też miał parkinsona, tyle że znacznie bardziej zaawansowanego niż ojciec. Jeździ na wózku, ale mieszka w domu i przede wszystkim interesuje się mnóstwem rzeczy. Już nie może pisać, ale przysyła listy nagrane na kasety, bardzo mądre i ciekawe, opowiada o swoich wnukach, zna je wszystkie, troszczy się o nie. Zaczął się nawet uczyć kambodżańskiego (albo, jak mówi, khmerskiego) z taśm i oglądając kambodżański (albo khmerski) kanał w kablówce w Fort Wayne, ponieważ jego najmłodszy syn ożenił się właśnie z Kambodżanką, albo Khmerką, której rodzice w ogóle nie znają angielskiego, a Gene chciałby z nimi choć trochę porozmawiać. Uwierzyłabyś w coś takiego? Stary człowiek na wózku inwalidzkim, całkowity kaleka, a wciąż myśli, co mógłby zrobić dla kogoś innego! A wasz ojciec, chociaż może chodzić, pisać i samodzielnie się ubrać, całymi dniami po prostu siedzi w fotelu.

      – Mamo, on ma depresję – powiedziała cicho Denise, krojąc chleb.

      – Gary i Caroline też tak mówią. Twierdzą, że ma depresję i powinien brać leki. Że był pracoholikiem i że praca była dla niego jak narkotyk, a kiedy jej zabrakło, wpadł w depresję.

      – W związku z czym najlepiej napchać go lekarstwami i zapomnieć o nim. Bardzo wygodna teoria.

      – To nie fair w stosunku do Gary’ego.

      – Nie próbuj nastawiać mnie przeciwko niemu i Caroline.

      – Rety, Denise! Tak wymachujesz tym nożem, że doprawdy nie wiem, jakim cudem nie ucięłaś sobie palca!

      Z piętek bagietki Denise zrobiła trzy małe środki lokomocji. Na jednym ułożyła strużyny masła wygięte jak wydęte żagle, drugi załadowała wiórkami parmezanu na wyściółce z posiekanej rokietty, trzeci niósł ładunek siekanych oliwek pod plandeką z czerwonego pieprzu.

      – Mhm, ładnie to wygląda… – mruknęła Enid i z kocią zwinnością sięgnęła do talerza z kanapkami, ale Denise zdążyła go odsunąć.

      – To dla taty.

      – Tylko kawałeczek…

      – Zaraz zrobię i dla ciebie.

      – Naprawdę tylko maleńki kawałeczek…

      Ale Denise zaniosła talerz Alfredowi zmagającemu się z następującym problemem egzystencjalnym: niczym kiełki pszenicy wyrastające błyskawicznie z ziemi, świat parł nieustannie naprzód, dodając kolejne komórki, piętrząc chwile i wydarzenia, tak że nawet jego nieustanna czujna obserwacja nie gwarantowała uchwycenia go w jednoznacznie autentycznej teraźniejszości. Ledwie zdążył zarejestrować, że jego córka Denise częstuje go kanapkami w mieszkaniu jego syna Chipa, gdy z powodu błyskawicznie nawarstwiającego się czasu nie mógł wykluczyć możliwości, że – na przykład – to jego żona Enid częstuje go ekskrementami w salonie jakiegoś burdelu. Co prawda natychmiast upewnił się, że chodzi jednak o Denise i mieszkanie Chipa, lecz kolejne sekundy odsunęły rzeczywisty świat poza zasięg jego bezradnie wyciągniętej ręki. Właśnie dlatego zamiast tracić siły na z góry skazaną na niepowodzenie pogoń, coraz częściej szukał oparcia w solidnych fundamentach przeszłości.

      – Coś na ząb, żebyś wytrzymał do lunchu – powiedziała Denise.

      Alfred spojrzał z wdzięcznością na kanapki. One przynajmniej w dziewięćdziesięciu procentach pozostawały niezmienne, tylko od czasu do czasu przeistaczając się w coś innego.

      – Może kieliszek wina?

      – Niekoniecznie.

      Był naprawdę wzruszony. Wdzięczność promieniująca z serca szybko dotarła do splecionych na kolanach dłoni, rozluźniła mięśnie, spowodowała gwałtowniejsze drżenie. Rozpaczliwie szukał wzrokiem jakiegoś stałego punktu oparcia, ale ponieważ był to pokój Chipa i ponieważ stała w nim Denise, wszystko dokoła – nawet pokrętło grzejnika, nawet obdrapana ściana – przypominało mu o zupełnie obcym świecie, w którym żyły jego dzieci, a tym samym o ogromnej odległości, która je od niego dzieliła. I ręce trzęsły się jeszcze bardziej. Fakt, iż córka, której troskliwość stanowiła bezpośrednią przyczynę nasilenia objawów choroby, była równocześnie ostatnią osobą, której chciałby pokazać się w takim stanie, był niezbitym dowodem na istnienie jakiejś diabelskiej logiki i usprawiedliwiał nawet najgłębszy pesymizm.

      – Zostawię cię na chwilę samego, bo muszę się zająć lunchem – powiedziała Denise.

      Zamknął oczy i podziękował. Jak kierowca samochodu wypatrujący przerwy w ulewie, żeby przebiec do sklepu, czekał na choćby chwilowe zmniejszenie drżączki, które umożliwiłoby mu bezpieczne sięgnięcie po kanapkę.

      Ta dolegliwość obrażała jego poczucie własności. Roztrzęsione ręce należały wyłącznie do niego, a jednak nie chciały go słuchać. Zachowywały się jak rozwydrzone dzieci, dzikie dwulatki ogarnięte szaleńczym atakiem egoistycznej udręki. Im bardziej stanowczo wydawał polecenia, tym mniej go słuchały i tym gorzej sobie radziły. Dziecięcy upór i niechęć do doroślenia zawsze doprowadzały go do pasji. Nie tolerował braku odpowiedzialności i dyscypliny, lecz oto za sprawą diabelskiej logiki musiał stawić czoło nieposłuszeństwu własnego ciała.

      Jeśli twoja prawa ręka jest ci powodem do grzechu, odetnij ją – rzekł Jezus.

      Czekając na ustanie drżączki – obserwował swoje roztrzęsione ręce tak, jakby były rozhasanymi dziećmi, które od dłuższego czasu przywoływał do porządku, ale teraz ochrypł i nie miał jak ukrócić ich harców – z przyjemnością wyobrażał sobie, jak obcina je siekierą. Wtedy zrozumiałyby, jak bardzo się na nie gniewa, że ich nie kocha, skoro postanowiły się przeciwko niemu zbuntować. Odczuwał niemal ekstazę na myśl o chłodnej stali przecinającej z łatwością СКАЧАТЬ