Pożegnanie domu. Zofia Żurakowska
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pożegnanie domu - Zofia Żurakowska страница 7

Название: Pożegnanie domu

Автор: Zofia Żurakowska

Издательство: Public Domain

Жанр: Повести

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ może to powiedzieć, a nawet zrobić! A on, Olek, nie. I Tom nie, a o Marcie i Ani to nawet nie ma mowy.

      I dlaczego to tak jest? Dlaczego? Przecież on jest starszy i silniejszy i uczy się znakomicie, jest pierwszym uczniem w klasie, a Nik przecież nie. Nik potrafi zupełnie nie nauczyć się lekcji, siedzieć cały dzień w stajni i twierdzić, że już wszystko umie, a potem okazuje się, że nic! A przecież ojciec wyraźnie im zapowiedział, że przeniósłszy się z konieczności ze szkoły polskiej do gimnazjum rosyjskiego (od chwili odcięcia od Warszawy), muszą w tym gimnazjum dowieść, że szkoła polska wyżej stoi, że daje najlepszych, najsumienniejszych uczniów. I Olek dowiódł. I wie o tym, że jest uczniem doskonałym, zdolnym, bystrym i sumiennym. Nauczyciele go szanują, koledzy kochają i cenią. A Nik – nic. Nik zawsze jest pełen prostoty, z pozoru zupełnie zwyczajny, dobry, żywy chłopak, trochę niedbały i leniwy, a taki stokroć, stokroć wspanialszy niż inni – zupełnie niezgłębiony – jak wuj Dymitr!

      Co ich łączy? Czyżby tylko to podobieństwo twarzy i ruchów, uśmiechu i głosu?

      Olek tak się zadumał nad tą tajemnicą, że nie słyszał końca dyskusji braci.

      Ocknął się dopiero w chwili, gdy już obaj złazili z orzecha, ku niekłamanej radości Huka.

      Nik właśnie mówił, że musi pójść na chmiel zobaczyć, czy w tym roku będzie ładny zbiór. Poszli więc obaj z Olkiem, podczas gdy Tom ruszył do sadu w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia.

      Plantacje chmielowe znajdowały się przy drodze z Żytomierza, po jednej stronie. Po drugiej ciągnęły się długim szeregiem chaty wsi Perehonówki, stanowiącej niby przedmieście Niżpola. Plantacje oddzielone były od drogi głębokim rowem i płotem. Nieskończenie długie, wąskie aleje wiotkich łodyg, okręconych wokoło drutów pionowych, równomiernie zawieszonych na szachownicy drutów poziomych, lekko falowały na wietrze. Odurzający, mocny zapach chmielu owiał chłopców.

      Olek zerwał garść malutkich jeszcze szyszek i uważnie rozcierał je w dłoniach. Były ładne, nieduże, a zwięzłe, bez pleśni ni rdzy – zdrowe. Gęsto pokrywały łodygi, tworząc jaśniejsze plamy na ciemnym tle szorstkich liści.

      – Jeśli nie padnie rdza ani pleśń, to będzie w tym roku dużo chmielu i ładny – powiedział Olek – tylko kto to będzie rwać? Kiedy baby muszą orać, bronować i w ogóle zastępować mężów!

      Nik nie odpowiedział. Wlazł na płot i uważnie nasłuchiwał, wytężając wzrok.

      – Co tak patrzysz? – zapytał Olek.

      – Bo mi się zdaje, że słyszę automobil – powiedział Nik.

      – Ech! cóż znowu – zaprotestował Olek – któż to dziś w okolicy ma auto? Wszystkim pozabierali – ale w tej chwili przerwał, bo sam również posłyszał podejrzany, miarowy dźwięk.

      Wlazł za bratem na płot i obaj nasłuchiwali w wyczekującej postawie.

      Naprawdę, to był automobil – już było słychać zupełnie wyraźnie.

      – Pewnie nie do nas – rzekł Olek, ale jednocześnie do duszy wpłynęła mu błoga nadzieja, że może jednak to wuj Dymitr, który na swojej maszynie służył w automobilowej rocie i czasem, rzadko, przyjeżdżał na dni parę.

      Teraz już chłopcy nic nie mówili, tylko czekali. Po drugiej stronie drogi, między chatami, było zupełnie cicho, kury tylko gdakały na śmietnikach i psy ziewały w słońcu. Nawet dzieci nie było nigdzie w podwórzach, wszystko, co żyło, wyległo w pola. Nad drogą drżała złocista mgiełka kurzu prześwietlonego słońcem. Badyle płotu pachniały rozgrzanym drzewem, a lekki wiatr cichutko szeleścił liśćmi chmielu.

      Daleko na drodze ukazał się punkt ciemny, który raz po raz błyskał w słońcu i sunął szybko ku wsi. Nik powiedział parę razy zupełnie cicho: „To na pewno wuj Miś, to na pewno wuj Miś”.

      Co do tego, to już nie było dwóch zdań. Już bowiem doskonale było widać podłużną szarą maszynę wuja Misia i nawet to dostrzec było można, że jedzie sam.

      Chłopcy przeskoczyli płot, przesadzili rów i czekali na drodze rozpromienieni i szczęśliwi.

      Auto stanęło tuż koło nich, a wuj Miś wyskoczył i porwał ich w ramiona przy triumfalnym huku niezatrzymanego motoru.

      Wsiedli. Wuj Miś zapytał zaraz i z widocznym pośpiechem, czy ojciec w domu. Nie, nie było go, pojechał do Hołowina. A matka? A matka pojechała wózkiem do lasu, bo żona gajowego chora.

      Ani się chłopcy opamiętali, jak już automobil w ostatniej chwili sprawnie zawrócony przed bramę, na prawo, pędził po gładkiej drodze w stronę lasu.

      – Tam pod lasem jest bardzo zła droga – ostrzegł Nik, który stanął w głębi samochodu, zaraz za wujem Dymitrem. Miejsce obok zajął Olek.

      – Oho, moja maszyna widziała gorsze – powiedział spokojnie wuj Miś. W ogóle niczym go nie można było nigdy zniechęcić, gdy raz coś postanowił.

      – Ale tam w jednym miejscu jest piasek – wtrącił Olek.

      – Ba! – rzekł lekceważąco. – Da sobie radę, dosyć ma mocy. Cóż to, myślicie, że już zapomniałem gdzie, co tu u nas jest?

      I rzeczywiście dała sobie radę – huczała oczywiście mocno jak dynamo, ale zwycięsko wtoczyła się na twardą drogę lasu i już dalej szła lekko, lekceważąc wszelkie dziury i grudy.

      Spotkali matkę, gdy wracała, pozwalając biec wolnym truchtem zasłużonej mucce. Była tak uszczęśliwiona, że ani chwili się nie namyślając, rzuciła lejce mucki, wyskoczyła z wózka i chwyciwszy głowę brata w swoje ręce, całowała ją, całowała bez pamięci, w oczy, czoło, włosy… Śmiała się przy tym radośnie i dziecięco. Mucka, korzystając z zamieszania, zeszła z drogi między drzewa, zaczepiła kołem wózka o pień i szczypała od niechcenia trawkę.

      Wuj Dymitr zdecydował, że matka wraca z nim, autem, a że i chłopcy chcieli także, więc zawołano chłopca z leśniczówki i powierzono mu zrównoważoną i życzliwą Muckę.

      Wuj Miś powiózł daleką, okólną drogą, przez las piszczanecki i Zorohów. Matka siadła obok brata, a chłopcy w głębi.

      I zaraz zaczęła się ta najdziwniejsza historia, która tyle potem zaważyła w życiu Niżpolskim.

      Zaledwie ruszyli, wuj Dymitr półgłosem rzekł do matki:

      – Trzeba ocalić jednego człowieka.

      – Kogo? – zapytała matka równie cicho.

      – Jednego. Schowałem go w rządowym lesie pod Sokołówką.

      – Dobrze – powiedziała matka – a co mu grozi?

      – Kara śmierci.

      Wtenczas to Nik oprzytomniał i krzyknął nagle jak ktoś, kto wbrew własnej woli spełnia obowiązek.

      – Wuju! My wszystko słyszymy tutaj!

      Na chwilę nastała cisza, potem wuj Miś powiedział:

      – Wiem, СКАЧАТЬ