Название: Pożegnanie domu
Автор: Zofia Żurakowska
Издательство: Public Domain
Жанр: Повести
isbn:
isbn:
– Żeby my się jaśnie pani spodziewali, to byłoby wszystko jak należy. A tak, to ja spytałem pana: „Może by tak pozamykać pokoje, bo na co się mają niszczyć od słońca i much?”. A pan powiedział: „Dobrze, zamknij, Łukaszu i nałóż pokrowce. I owszem, niech się nie niszczy, póki pani nie ma”. A pan mieszkał w gabinecie, to tu nawet i nikt nie chodził.
Ale Marta już dawno nie słuchała tej rozmowy. Biegła z pokoju do pokoju, pełna radości i wesela.
Otóż nareszcie i jej pokoik. Własny. Niebieskie łóżko nakryte kapą – puste. Wszystko znajome, a jak gdyby obce. Grzecznie, równiutko ustawione, porządne, uprzejme i chłodne. Lampka przed obrazem niezapalona, obraz ogołocony z kwiatów i pnączy, klęcznik jakiś ceremonialny, a biureczko niby śpiące czy umarłe?
Marta wyjęła z szuflady teczkę, kałamarz, i próbowała przestawić parę krzeseł. Wszystko na próżno!
Tom wsunął głowę przez drzwi i powiedział, ale nie do Marty, tylko tak, w powietrze.
– A ja idę do parku, bo tu nie ma co robić.
– Idę z tobą – zawołała Marta i razem wybiegli przez ten zimny, ogromny, właściwie pusty salon, w którym właśnie Łukasz zdejmował pokrowce i otwierał oszklone drzwi na północny taras.
Marta powiedziała ze smutkiem:
– Bo w domu coś się zmieniło!
– Nic się nie zmieniło – zaprotestował Tom – tylko jest pusty. Nikt nie mieszka.
– A papo?
– Papo sobie mieszkał w gabinecie, w kancelarii, na toku! A zresztą papo to nie mama.
Ale w parku było zupełnie tak jak dawniej, tylko dwa razy piękniej. Wszędzie się słały kwiaty purpurowe, żółte, szafirowe. Trawniki nisko skoszone lśniły jak atłas, a jezioro ciche, głębokie, dobrotliwe, połyskiwało gładką taflą. Łabędzie wypłynęły z ciemnego kanału i wolniutko sunęły w stronę przystani, a na wodzie pozostawiały koła coraz szersze.
Marta powiedziała, że już przenigdy więcej nie wyjedzie z domu.
– A ja wyjadę – rzekł Tom. – Ale potem zaraz wrócę, bo wracać jest najprzyjemniej.
Część II. Wuj Dymitr
Rozdział VII. Sprawka wuja Dymitra
– No i cóż ci się zmieniło, odkąd jest ta wojna? – spytał Tom Nika, gdy raz, zawieszeni między niebem a ziemią, siedzieli na starym orzechu włoskim. – Dwa lata już trwa, a wcale nie jest inaczej niż przedtem!
– Jest inaczej – rzekł Nik stanowczo. – Nic dziwnego jednak, że tego nie spostrzegasz, gdyż jak i dawniej jesteś małym i głupim chłopcem.
Tom nie obraził się – rzucił niedojrzałym orzechem w Huka, który kręcił się niecierpliwie pod drzewem, trafił go w nos i zadowolony z celności swego strzału rzekł spokojnie:
– Bo to, że jest teraz mniej koni, że zamiast służących są mali chłopcy, że zabrali Łukasza, ogrodnika i innych i że się nie jada czterech potraw na obiad, to nie jest żadna zmiana. Ja przynajmniej tego zmianą nie nazywam. A ty, Olku?
Olek, głęboko nad czymś zadumany, powiedział bezmyślnie: „I ja także” – a potem nastała cisza.
Ale Nik czuł, czuł doskonale, że wszystko jest inaczej, tylko nie wiedział co. Naturalnie, że wcale nie myślał o tym, że się nie jada czterech potraw i że się nie wyjeżdża na zimę do Warszawy, i że służby jest mniej, i w ogóle… Ale przecież każdy to rozumie, że coś się przeinaczyło najgłębiej. Tylko co?
– Bo gdyby to była polska wojna, to rozumiem – ciągnął dalej Tom z tym spokojem, który daje pewność – wtedy byłoby zupełnie inaczej! Cieszyłoby się, gdyby wojska szły naprzód, czekałoby się z biciem serca wiadomości…
– A tak się nie czeka? – wykrzyknął Nik. – Starsi wydzierają sobie gazety!
– No, ale cóż z tego? – rzekł Tom. – Mówią: „ach! chwała Bogu, Przemyśl wzięty”, a tu raptem płaczą, że Lwów zajęli Moskale, i znowuż rozpaczają, że Warszawa w rękach Niemców! A właściwie nie powinni ani się cieszyć, ani smucić, bo cóż z tego wszystkiego?
Nik wcale nie słuchał przemowy Toma. Powiedział nagle:
– Przedtem był spokój, a teraz nie ma!
Ale odkrycie to powitał wybuch śmiechu obu braci.
– A toś nam nowinę powiedział – śmiał się Olek – naturalnie, że nie ma pokoju skoro jest wojna.
Ale Nik już wiedział, co myśleć. Rzekł:
– Ja nie mówię „pokoju” tylko „spokoju”. Bo wojna przecież do nas nie dochodzi, a niepokój dochodzi. Wszyscy są niespokojni, zdenerwowani. Właśnie. Ciągle na coś czekają, czegoś pragną, czegoś się boją. Latają na wszystkie strony. Ale to właściwie nawet nie o to chodzi. Tylko dawniej rozmawiało się o tym, jaka jest koniczyna i ile będzie pudów chmielu, i że trzeba poprawić dachy na budynkach albo że się pojedzie w niedzielę do Hołowina. A teraz mówi się jak o chlebie powszednim o odwadze, bohaterstwie, okopach, ranach i krzyżach, i o armatach. A nawet się wie, że można to wszystko zobaczyć własnymi oczami.
– Może ktoś może, ale my nie – powiedział Tom. – Front tak daleko!
– Ja zobaczę – powiedział spokojnie Nik.
W tym miejscu rozmowy i Olek się zainteresował.
– Jakimże to sposobem spodziewasz się zobaczyć, Niku? – zapytał. – Bo ja to co innego. Za dwa lata skończę gimnazjum i pewnie wezmą mnie do wojska.
Ile razy to mówił, a mówił dosyć często, Nik i Tom uczuwali w sercu żądło zazdrości.
Tym razem jednak Nik zniósł te słowa spokojnie.
– Zobaczę. Bo najpierw to nieprawda, że wojna się skończy tak prędko. Wszyscy to ciągle powtarzają, a jednak nie kończy się. A po wtóre… zobaczę.
Czasem się zdarzało, że Nik twierdził coś z całą stanowczością, a nie chciał twierdzenia swego uzasadnić. Innym nie było wolno tak robić, ale Nikowi – owszem. I musieli mu wierzyć – tak na słowo. I zresztą zawsze okazywało się potem, że miał rację.
I teraz Olek ani chwili nie wątpił, że Nik zobaczy, skoro tak powiedział. A nawet wydała mu się taka rzecz bezsensowna, że Nik już widział, bo wuj Dymitr był na froncie. A to było coś niezmiernie dziwnego! Oto wuj Dymitr i Nik wydawali się czasem Olkowi jedną osobą, zlewali się niekiedy w jego głowie i sercu w jedną doskonałą istotę, jakąś nieuchwytną, bliską, a tak nieskończenie daleką!
Olek wiedział, co go w przyszłości czeka. Znał swoje życie rok po roku. Wtenczas zrobi to, a potem tamto, będzie СКАЧАТЬ