Название: Pożegnanie domu
Автор: Zofia Żurakowska
Издательство: Public Domain
Жанр: Повести
isbn:
isbn:
Matka słuchała tego dosyć obojętnie, a zainteresowała się dopiero, gdy zaczął utyskiwać na powołanie do wojska służby, robotników i parobków. Wówczas jęła wypytywać, kogo mianowicie wzięli i z wielkim smutkiem słuchała tej długiej listy.
– Mój Boże! – mówiła. – Więc i Kiryluka wzięli! Sześcioro dzieci w chacie i taka bieda! Ach, i Iwana, w tym roku się ożenił z dziewczyną niżpolską, biedna kobieta! Czy nie można by go uwolnić?
Wuj Ryszard parsknął śmiechem: „Uwolnić? Teraz? W czasie wojny? Zabierają na front gubernatorskich synów, najwpływowszych urzędników i panów, nie tylko Kiryluków i Iwanów! Na to nie ma rady”.
Potem opowiedział, że żona jego, ciocia Halszka z Reną i Alim są teraz w Paryżu, dokąd uciekli z Ostendy, i że nie chce, on, wuj Ryszard, aby wracali przed końcem wojny, która dłużej trwać nie może niż dwa, trzy miesiące. A Marietka ciągle w klasztorze w Zbylitowskiej Górze – niech tam przeczeka wojnę.
I znowuż zaczął narzekać na żelazne prawo, które zaczęło rządzić światem.
Wujowi Misiowi widać strasznie to obrzydło, bo opuścił starszych i przeszedł do drugiego pokoju, gdzie Marta pomagała pannie Marii wyjmować z kufrów potrzebne do przebrania się rzeczy. Stanął przy niej i powiedział:
– Strasznie lubię pakować, ale nie cierpię rozpakowywać. Ty także?
Marta zdziwiła się.
– Ja? Nie! Ja właśnie lubię rozpakowywać.
– To dlatego – objaśnił wuj Miś – że ty wolisz dojeżdżać, a ja wyjeżdżać, zawsze wyjeżdżać.
Tom, który siedział na czarnym kufrze i piętami wybijał na jego boku wojennego marsza, powiedział:
– Przecież po to się właśnie wyjeżdża, ażeby dojechać, więc co wuj Miś sobie myśli?
– Ach, Tomku! – wykrzyknęła Marta. – Jak ty się wyrażasz? Czyż można do starszych mówić: „co wuj sobie myśli”?.
– Ja przecież nie powiedziałem „co wuj sobie myśli!”, tylko: „co wuj sobie myśli?”. To było zapytanie.
Wuj Miś śmiał się.
– Ależ tak, tak – powiedział – to było zapytanie, a nie wykrzyknik! Otóż ja sobie myślę, że w ogóle ludzie wyjeżdżają rzeczywiście po to, żeby dojechać, ale ja…
– Tak – pokiwał Tom głową ze zrozumieniem – prawda, że wujaszek zawsze inaczej robi, jak[10] inni ludzie. Więc dlatego…
Marta wstała z kolan, zamknęła swój kuferek i powiedziała z uczuciem:
– Ja nawet tak strasznie lubię dojeżdżać, a szczególniej do domu, że płakać mi się chce na myśl, że pewnie dopiero jutro będziemy w Niżpolu. Bo nim dojedzie posłaniec, dotychczas zdaje się niewysłany, nim papcio przyśle konie, to już będzie wieczór, a mama mówiła, że nie pojedzie z nami wieczorem, bo teraz pełno poborowych na drogach.
– Wiesz co? – powiedział wuj Miś. – Weźmiemy konie wuja Ryszarda i pojedziemy.
– Ba! – wykrzyknęła olśniona propozycją Marta – ale przecież nie zmieścimy się wszyscy w powozie, a w dodatku wuj Ryś może przyjechał bryczką… nie wiesz, Tom?
– Powozem, ale któż to wie, może sam wraca dziś do Hołowina i nie zechce nam dać koni.
– To się go nie będziemy pytać – zdecydował wuj Dymitr… i poszedł pertraktować ze starszymi.
Wyniki tych pertraktacji okazały się pomyślne i zaraz po zjedzeniu śniadania pani Charlęska z Martą, Anią, Tomem i panną Marią pojechała do Niżpola, zostawiając starszych chłopców pod opieką wujów do chwili przysłania po nich koni.
Rozdział VI. Powitanie domu
W samo południe wjeżdżała pani Charlęska z dziećmi do Niżpola. Kiedy powóz wtoczył się między białe niżpolskie chaty, Marta stanęła na ławeczce, twarzą do koni i patrzała w daleką perspektywę wiejskiej drogi, na końcu której, w miejscu, gdzie gościniec zawracał na lewo, widniała szeroka, żelazna brama, wsparta na dwu labradorowych[11] kolumnach.
Za tą bramą był park i dom. Z biciem serca Marta pomyślała o tej chwili, w której roztworzą się obie połowy bramy, a powóz wtoczy się na żwir alei, między zielone trawniki.
„Tam jest mój dom, mój najdroższy dom” – myślała radośnie, ściskając mocno w rękach żelazną barierkę kozła.
W głębi powozu panna Maria powiedziała do matki:
– Chwała Bogu, proszę Pani, już dojeżdżamy.
– Tak – odpowiedziała matka – już, na szczęście! Zawsze w domu jest najlepiej!
Tysiące razy już Marta słyszała ten frazes, ale prawdziwość jego objawiła jej się dopiero w tej chwili.
Gdy powóz zatrzymał się na moście przed bramą, a furman zlazł z kozła, by ją otworzyć, Marta zobaczyła dom, swój biały dom, pod czerwonym dachem, opleciony winem, wsparty na długim szeregu białych kolumn. A potem, kiedy powóz toczył się po żwirze, Marta czuła, że serce jej skacze z radości i wzruszenia. Oczy jej obejmowały kwiaty płonące w słońcu, wnikały w wilgotną głębię parku, całowały okna domu, jedno po drugim, te okna, za którymi znajoma była każda rzecz, wiadomy każdy kąt i sprzęt każdy.
Na turkot powozu z oficyny wypadł Sławian w zielonym fartuchu. Spojrzał, zniknął, wypadł na nowo i pędził już ku domowi; zapadł w drzwi kredensowe i wyłonił się u podjazdu w chwili, gdy konie stanęły.
Między domem a oficyną zaroiło się; klucznica, spocona i czerwona jak dojrzałe jabłko, szła szybko, acz z godnością. Starszy służący, Łukasz, wyniknął zza lodowni i biegł, przeskakując kwietniki. Inne, mniej dostojne i niżej postawione istoty, kręciły się wokoło oficyny, nawołując w pośpiechu.
– Bo to, proszę jaśnie pani, pan właśnie pojechał z rana do Czerniachowa – mówił Łukasz, zdejmując pled z nóg pani Charlęskiej – pod wieczór wróci. My się tu zupełnie dzisiaj jaśnie pani nie spodziewali, tylko czekali my ciągle na „telegramę”. Mało że trzy razy pan wyjeżdżał na kolej do Żytomierza.
– Dzień dobry pani Czarnieckiej – powiedziała matka do klucznicy – czy wszystko dobrze?
– Wszystko w porządku – odpowiedziała ochmistrzyni, ujmując podaną sobie rękę w sposób wytworny i delikatny. – Jak gdyby pani wczoraj wyjechała.
– A СКАЧАТЬ
10
11