Czerwone fragmenty. Мэгги Нельсон
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Czerwone fragmenty - Мэгги Нельсон страница 8

Название: Czerwone fragmenty

Автор: Мэгги Нельсон

Издательство: PDW

Жанр: Здоровье

Серия: Poza serią

isbn: 9788381912082

isbn:

СКАЧАТЬ minie, a oni wrócą do siebie, jakby nic się nie stało. Moja matka powiedziała przyjaciółce ojca, że zajrzy do niego i sprawdzi, czy wszystko jest w porządku. Zabrała ze sobą Emily i mnie.

      Nie miałyśmy powodów, by przypuszczać, że stało się coś bardzo niedobrego, ale ta krótka jazda samochodem do domu mojego ojca miała w sobie coś złowrogiego. Któraś z nas – nie pamiętam, Emily czy ja – poprosiła mamę, żeby wyłączyła radio, bo obłąkańczy świergot wydobywający się z głośników brzmiał niestosownie. Zatrzymując się przed domem ojca, matka zauważyła, że na podjeździe leży kilka gazet i nikt nie wyjął poczty ze skrzynki.

      Do środka weszłyśmy razem, ale matka sama poszła na dół do sypialni. Po chwili wróciła, krzycząc do nas, żebyśmy natychmiast wyszły z domu.

      Przez jakiś czas siedziałyśmy z Emily na krawężniku i obserwowałyśmy przez okna matkę, która miotała się po pokojach, krzycząc: „Nie możecie wejść, dopóki się nie upewnię, że nie ma tu śladów żadnego draństwa. Muszę się upewnić, że nie ma tu śladów żadnego draństwa”.

      Miałam dziesięć lat i nie wiedziałam, co znaczy „draństwo”. Wiedziałam, że tak brzmi tytuł filmu z Goldie Hawn i Chevym Chese’em, który niedawno oglądałam z ojcem na Showtime, ale to była komedia[5].

      „Gdzie wasz ojciec trzyma książkę telefoniczną, do cholery?” – wrzasnęła matka, gorączkowo otwierając szafki i pod wpływem szoku zapominając, że jedyne, co musi zrobić, to zadzwonić pod 911.

      Mniej więcej przez pół godziny Emily i ja dzieliłyśmy ulicę, na której powoli robiło się coraz ciemniej, z jakimś nastolatkiem jeżdżącym tam i z powrotem na deskorolce: ze zdziwieniem obserwował scenę rozgrywającą się, gdy zmierzch ustępował miejsca nocy. Kiedy wreszcie zjawili się policjanci i karetka, odjechał z terkotem.

      Weszłyśmy z Emily do środka za ratownikami medycznymi. Usadowiłam się we wnęce między stojakiem na wino a kanapą w salonie ojca. Nie wiem, dokąd poszła Emily. Siedząc w tej wnęce, mogłam obserwować, co się dzieje, nie plącząc się nikomu pod nogami. Najpierw patrzyłam, jak ratownicy medyczni z noszami zbiegają po schodach do sypialni ojca. Potem wpatrywałam się w schody. Po czasie, który wydawał mi się długi, zobaczyłam wracających ratowników. Tym razem poruszali się znacznie wolniej, a nosze były równie płaskie, puste i białe jak wtedy, gdy znosili je na dół.

      Wtedy sobie uświadomiłam, że ojciec nie żyje, choć nie wiedziałam, jak ani dlaczego to się stało, i przez pewien czas nie do końca w to wierzyłam.

      Matka powiedziała nam później, że znalazła go leżącego w poprzek łóżka, jakby usiadł, postawił stopy na podłodze, a potem runął do tyłu. Był już zimny.

      Nie wiem, jak długo tam byłyśmy, lecz w końcu wróciłyśmy do domu matki i ojczyma. Tam moja matka zaczęła grzebać w schowku, szukając gry planszowej, w którą mogłybyśmy zagrać. Powiedziała, że w nocy po zamordowaniu Jane razem ze swoją rodziną grała w grę planszową i że to pomogło.

      Nie pamiętam, żebyśmy grały w jakąś grę ani żeby to pomogło.

      Pamiętam, że zanim tej nocy poszłyśmy spać, Emily mi przysięgła, że nigdy nie uroni łzy za naszego ojca, którego absolutnie ubóstwiała. Podobnie jak ja. Pamiętam, że jej pomysł nie wydał mi się wtedy dobry.

      Po tym wieczorze zamieszkałyśmy z Emily u matki i jej nowego męża „na pełny etat”. Dom, który niedawno kupili, stał tak wysoko na wzgórzu i tak głęboko w sekwojowym lesie, że teraz w moich snach zawsze pojawia się jako twierdza złożona wyłącznie z cieni i pnączy. Budynek był wiecznie zawilgotniały i stęchły, wiecznie spowity mgłą. Razem z matką nierzadko przez cały dzień uganiałyśmy się po domu za wątłym promieniem słońca, by posiedzieć w świetle. Potem przez cały wieczór sterczałyśmy przy jednym kaloryferze, czytając książki, a nasze ubrania nadymały się od podmuchów gorącego powietrza.

      Przez jakiś rok dzieliłam piwnicę tego domu z Emily, ale każda z nas miała własny pokój. Dopóki nasz ojczym nie zrobił remontu, w piwnicy zalegały hippisowskie pozostałości po Doobie Brothers i Santanie, którzy rzekomo przewinęli się przez ten dom, zanim my tam dotarliśmy: koralikowe zasłony w drzwiach, sięgające sufitu panele akustyczne. Prosiłam, by pozwolono mi zatrzymać jedno z pozostawionych tam łóżek wodnych, idiotyczną, rozkołysaną rzecz, na której spałam, dopóki się nie wyprowadziłam.

      Niedługo po tym, jak wprowadziłyśmy się tam „na pełny etat”, włamano się do domu i to zdarzenie pozostawiło po sobie atmosferę nieuchronnego zagrożenia. Włamywacze zjawili się późnym popołudniem, w porze, w której Emily i ja zazwyczaj byłyśmy tam same, ale akurat tego dnia zostałyśmy dłużej w szkole. Za to nasz ojczym wrócił wcześniej niż zwykle i dobrze przyjrzał się gościowi czekającemu w samochodzie zaparkowanym na końcu niemożliwie stromego i długiego podjazdu. Nie widział twarzy mężczyzny chodzącego po domu – tego, który zawołał z góry: „Mam pistolet, wynocha!”. Ostatecznie ojczym złożył w sądzie zeznania przeciwko kierowcy, a kilka miesięcy później wpadł w szał, gdy wylądowaliśmy obok tego typa w pobliskiej włoskiej restauracji.

      Potem, ilekroć wracałam sama do pustego domu, szłam po podjeździe powolnym zygzakiem i czułam narastający strach. Wszedłszy na górę, otwierałam drzwi zapasowym kluczem wiszącym na gwoździu z tyłu sekwojowego słupka i przystępowałam do krótkiego, lecz gruntownego przeszukania domu, by się upewnić, że nie ma w nim żadnych intruzów ani zwłok. Rytuał ten obejmował uzbrojenie się w nóż rzeźnicki i sprawdzanie szaf, łóżek oraz wanien w poszukiwaniu ciał. Następnie się uspokajałam i siadałam do lekcji. Podczas takiego przeszukania często mówiłam na głos, informując niewidzialnego intruza, że go znajdę, że wiem, że tam jest, że się go nie boję, ani trochę.

      Pewnego wieczoru w czasie procesu Leitermana matka mówi mi przy kolacji, że nigdy nie lubiła pieszych wycieczek, ponieważ zawsze się bała, że natrafi na szlaku na czyjeś zwłoki. Początkowo wydaje mi się to niedorzeczne. Potem przypominam sobie swój rytuał z nożem rzeźnickim. Jeszcze później przeskakuję do czasów, w których pracowałam w barze niedaleko Bowery w nowojorskim East Village, i przypominam sobie, jaka byłam przerażona, ilekroć drzwi do toalety pozostawały zamknięte przez dłuższą chwilę i jakiś poirytowany klient, który musiał się wysikać, prosił mnie, żebym je otworzyła. Po obowiązkowym głośnym pukaniu i wołaniu: „Halo, jest tam kto?”, przekręcałam klucz w zamku i szybkim ruchem otwierałam drzwi, nie mając najmniejszych wątpliwości, że w środku znajdę bezwładne zwłoki na sedesie.

      W dziewięćdziesięciu pięciu procentach przypadków okazywało się, że drzwi się zaklinowały, a łazienka jest pusta – była to zaledwie maleńka kabina z żarówką owiniętą lawendowym celofanem sprawiającym, że oświetlone w ten sposób miejsce wygląda klimatycznie i jednocześnie jest w nim za ciemno, by znaleźć żyłę. W pozostałych pięciu procentach natrafiałam tam jednak na ciało kogoś, kto przedawkował albo stracił przytomność. Wiedziałam, że co najmniej jedna osoba zmarła w tej toalecie wskutek przedawkowania heroiny, i choć tego wieczoru nie było mnie w pracy, to zdarzenie wystarczyło, by procedura otwierania drzwi zaczęła przypominać rosyjską ruletkę. Przez całe pięć lat, które tam przepracowałam, bałam się wchodzić wieczorem do tej toalety.

      Wciąż mi się śni ta ciemna lawendowa toaleta. Niedawno w jednym ze snów jakaś kobieta podcięła sobie tam żyły – kobieta, którą my, pracownicy baru, w jakimś sensie powinniśmy byli otoczyć opieką, dopilnować, by nie straciła przytomności, niczym się nie naszprycowała СКАЧАТЬ