Название: Obietnica
Автор: Ewa Pirce
Издательство: PDW
Жанр: Эротика, Секс
isbn: 9788378898153
isbn:
– Tak, tak – przerwał mi. – Musiałeś się poświęcić dla naszego dobra, bla, bla, bla. Zachowaj te bzdury dla kogoś innego. Będę jutro, na razie. – Rozłączył się.
– Gówniarz – warknąłem, uderzając pięścią w blat. Znienawidziła mnie jedyna osoba, na której mi zależało i dla której wszystko poświęciłem. Jaki to miało sens?
Odsunąłem się od biurka i wyjąłem z szuflady paczkę papierosów oraz zapalniczkę. Odpaliłem jednego i głęboko się zaciągnąłem. Nie jestem nałogowcem od kilku lat. Były jednak sytuacje, kiedy sięgałem po papierosy. Zazwyczaj działo się tak po rozmowie z moim bratem, bo nikt i nic nie wzbudzało we mnie takich emocji jak on. Tylko na nim mi zależało i tylko on potrafił wyprowadzić mnie z równowagi w zaledwie kilka sekund od rozpoczęcia rozmowy. Położyłem się na kanapie i zaciągnąłem dymem, rozmyślając o tym, czy warto było się tak poświęcać, czy w imię zemsty warto było stracić rodzinę.
Prawda była taka, że gdyby nie Henderson, miałbym ją, a nawet więcej. Miałbym ojca, matkę, brata i godne życie. Byłbym otoczony ogromem miłości i troski. Czułbym, że znajduję się w odpowiednim miejscu. Cieszyłbym się tym, co otrzymała od życia Olivia, a nie pragnąłbym tego zniszczyć. Kto wie? Może bylibyśmy nawet przyjaciółmi. Zamiast tego dam jej to samo, co sam otrzymałem, czyli rozpacz i nieustający ból.
Brian Wild siedział w mojej głowie od dnia przyjęcia. Choć nie powinnam, ciekawość wzięła górę i dowiedziałam się na jego temat wszystkiego. A raczej tego, co było dostępne w internecie, czyli niewiele. Ten intrygujący, nieco dziwaczny mężczyzna o oczach barwy chabra i kruczoczarnych włosach nieustannie zajmował moje myśli. Przypominał mi greckiego boga wojny. Już w pierwszej chwili, kiedy go zobaczyłam, pomyślałam, że jest idealnym ucieleśnieniem Aresa, jednej z moich ulubionych postaci w mitologii. A z każdą minutą spędzoną w jego towarzystwie utwierdzałam się w tym przekonaniu. Brian Wild był wojownikiem. Być może miał swoją Afrodytę, która czekała na potajemne spotkanie z ukochanym, ale to nie znaczyło, że nie mogłam o nim fantazjować. Powinnam wyrzucić go z głowy, bo inaczej pewnie skończę w zakładzie dla umysłowo chorych, jednak nie potrafiłam.
Od naszego spotkania minęło kilka ciężkich i wyjątkowo długich dni. Szczerze powiedziawszy, miałam cichą nadzieję, że zechce zobaczyć się ze mną w nieco intymniejszym miejscu. Ale tak się nie stało. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak bardzo mnie do niego ciągnęło. Byłam już niejednokrotnie zauroczona, urzeczona jakimś mężczyzną, ale z nim sprawa wyglądała zupełnie inaczej. On hipnotyzował, pochłaniał, działał jak narkotyk, którego zawsze będziesz chcieć więcej, jeśli choć raz spróbujesz. Gdzieś głęboko wewnątrz czułam, że powinnam raczej od niego uciekać niż tęsknić za czymś, co tak naprawdę nie istniało. Wild był jak wampir, który roztaczał urok, wabiąc niczego niepodejrzewające kobiety, by wyssać z nich życie. Przyciągał ofiarę pięknem i tajemniczością. Bywał czasem werbalnie agresywny, jego ciało napinało się w akcie obrony, a oczy stawały się ciemniejsze i mroczne. Było w tym mężczyźnie coś, co chciałam rozszyfrować. Stał się moją maleńką obsesją. Układanką, której nie umiałam złożyć.
Kilka razy przyłapałam się na tym, że pochłaniam go wzrokiem. Usiłowałam zachować ostrożność, by nie ulec jego czarowi i nie wyjść na gówniarę, która wzdycha i trzepocze rzęsami na widok przystojnego mężczyzny. Widać było, że wie, czego chce, i po prostu to bierze, a skoro nie chciał niczego ode mnie, to zapewne nie byłam tym, czego pragnął.
Poderwałam się ze swojego przesadnie dużego łóżka, pokrytego nadmiarem białych i pudrowo-różowych poduszek. Cały mój pokój był w tej kolorystyce. Nienawidziłam go całym sercem, ale dla świętego spokoju przyklasnęłam projektantce wnętrz, którą zatrudnili rodzice.
Kiedy przebywałam w domu, byłam zmuszona do zakładania rzeczy, które sprawiały, że czułam się tak sztuczna jak lalka leżąca na parapecie mojego okna – powiększona wersja Barbie, w białej jedwabnej sukni i eleganckim koku. Dostałam ją od ojca na piąte urodziny. Wrócił wtedy z jednego ze swoich wyjazdów, śmierdział tytoniem i tanimi perfumami. Wszedł, dzierżąc w dłoniach pokaźny pakunek, który krył tę paskudną lalkę. Ciągle wyglądała jak nowa – nie dlatego, że tak o nią dbałam, tylko dlatego, że się nią nie bawiłam. Była wstrętna jak człowiek, który mi ją podarował. Pamiętam do dziś, że wolałam wspinać się na drzewa, walczyć na miecze z gałęzi i zabijać wyimaginowanych wrogów niżeli pijać herbatki z Chimerą. Tak, dokładnie. Dałam jej imię po hybrydzie, która wydawała mi się wtedy wyjątkowo odpychająca i obrzydliwa.
Podeszłam do okna i usiadłam na brzegu parapetu. Wlepiłam tęskne spojrzenie w krajobraz miasta rysujący się za murami domu, w którym przyszło mi mieszkać. Ten dom od zawsze traktowałam bardziej jak więzienie, nigdy nie czułam się tu dobrze. Nie wiem, czym to było spowodowane, ale miałam wrażenie, że nie jest mój, że jestem w nim intruzem. Często czułam, jakby nie chciał nas tutaj. Nie mogłam sypiać, bałam się chodzić sama po korytarzach, nawet z toalety korzystałam zawsze w czyjejś obecności. Nie lubiłam go jako dziecko i to jedna z rzeczy, jaka się do tej pory nie zmieniła.
Z rozmyślania wyrwało mnie pukanie do drzwi. Wstałam, poprawiłam sztywną, cholernie niewygodną sukienkę i wpatrzyłam się w białe drzwi.
– Proszę – powiedziałam cicho.
Po chwili do pokoju wszedł Steven, nasz kamerdyner. Zasłaniał go największy i zarazem najcudowniejszy bukiet orchidei, jaki kiedykolwiek widziałam.
– Przed chwilą to dostarczono, panienko Livvie. Chyba ma panienka adoratora. – Zza bukietu wychyliła się przyjazna twarz.
Doskoczyłam do kwiatów i ujęłam między palce jeden ze śnieżnobiałych płatków. Był zachwycająco piękny i delikatny. Wielki uśmiech rozciągnął moje usta, a w sercu zakiełkowało ziarno szczęścia, choć nie wiedziałam, kto przysłał mi bukiet.
– Postaw je, proszę, na stoliku – zwróciłam się do Stevena. – Och, spójrz, jest bilecik! – Rozentuzjazmowana, wyciągnęłam spomiędzy łodyżek małą czerwoną kopertę. Otworzyłam ją szybko i wyjęłam z środka elegancki papier, fakturą przypominający płótno.
Gapiłam się w lekko pochyłe, starannie wykaligrafowane litery, czując, jak uśmiech znowu zakwita na moich ustach.
– Panienka się uśmiecha, to dobrze – stwierdził z zadowoleniem kamerdyner.
Podniosłam wzrok i złowiłam jego spojrzenie.
– Sądzę, że dopiero będzie dobrze – odparłam, pochylając się nad kwiatami i wciągając w nozdrza ich słodki zapach.
Cały dzień był napięty, a mój podły humor dawał się we znaki wszystkim w moim otoczeniu. Transakcje i spotkania przebiegały pomyślnie, być może dlatego, że nikt nie miał ochoty się wychylać – ze strachu, że jego głowa spadnie z karku z wielkim hukiem. Czekałem w swoim gabinecie na Astona, rozmyślając o wszystkim, co zamierzałem mu wyznać. Nadszedł czas, by wybrał swoją dalszą drogę. Uniosłem rękę, żeby zerknąć na zegarek i zacisnąłem mocno usta, kiedy zobaczyłem, że jest już pięć minut po osiemnastej. Spóźniał się. Smarkacz robił to celowo, jak zwykle wszelkimi sposobami usiłując wyprowadzić mnie СКАЧАТЬ