Название: Nienawiść sp. z o.o.
Автор: Matt Taibbi
Издательство: PDW
Жанр: Языкознание
Серия: Amerykańska
isbn: 9788381911160
isbn:
Byłem dla dziennikarstwa kimś w rodzaju kreskówkowego Gumballa. Ba, National Magazine Award za komentarz polityczny, najważniejszą nagrodę, jaką można dostać w Stanach w branży czasopism, otrzymałem za artykuł w „Rolling Stone” na temat Mike’a Huckabeego, zatytułowany Mój ulubiony pojeb, w którym nazwałem gubernatora Arkansas „chrześcijańskim ćwokiem klasy premium”, z wyglądu przypominającym „przerośniętego muppeta”. W tym biznesie istniał i wciąż istnieje wielki popyt na „mistrzów orania”, pod warunkiem że cele orki dobiera się właściwie.
Nigdy nie pragnąłem zostać reporterem. Moimi bohaterami byli autorzy powieści komicznych, wierzyłem też w to, co powiedział kiedyś Hunter S. Thompson – że „w najlepszej prozie jest więcej prawdy niż w jakimkolwiek reportażu”. Marzyłem, że będę tworzyć książki dostarczające wyłącznie radości, książki, które niczym bliscy przyjaciele będą mogły służyć oparciem – taką rolę w moim życiu odegrały powieści Raymonda Chandlera.
Okazało się jednak, że prozaikiem jestem fatalnym, uciekłem więc w reporterkę. Moje stosunki z tą branżą zawsze były mało komfortowe, to tu, to tam popełniłem też niemal wszystkie błędy, o których przeczytacie w tej książce.
W rzeczy samej, gdy pisałem kolejne rozdziały, po części ulewała mi się odraza do siebie samego, zrodzona ze świadomości, że tak często rzucałem politycznej publice krwiste mięcho. Zbieranie pochwał od liberalnych czytelników za ociekające żółcią teksty o Mike’u Huckabeem, Fredzie Thompsonie czy Michelle Bachmann to jak robienie stand-upu przed ujaranym towarzystwem – nigdy nie wiesz, czy śmieją się uczciwie.
Co istotniejsze, osiem lat pisania o sektorze usług finansowych po kryzysie roku 2008 sprawiło, że coraz silniej skłaniałem się ku poglądowi, że polityka jako gra partyjna to jednak troszkę przewał. Wiele bardzo poważnych problemów społecznych (jak to, że nie udało się powstrzymać masowych kantów na rynku kredytów hipotecznych) wyrasta z kwestii wspólnych dla republikanów i demokratów, ale w prasie regularnie sprzedajemy ludziom uproszczony obraz polityki, dwóch partii, które w żadnej kwestii nie mogą się pogodzić. Jeśli stoicie po którejś z tych stron, rzadko się zdarzy, byście zobaczyli ją w ogniu krytyki.
Czy miałem w tym swój udział? Bezsprzecznie istniało przyciąganie ku narracji „Czerwoni kontra Niebiescy”, a ja pisałem głównie dla czytelników Niebieskich (zwolenników demokratów). Jednak na poziomie reporterskim, kiedy już zapuścił się człowiek w chaszcze jakiegoś poważniejszego tematu, zawsze wyglądało na to, że sprawa jest bardziej skomplikowana: korupcja przy zamówieniach dla sił zbrojnych, pranie pieniędzy, wałki przy finansowaniu kampanii wyborczych, deregulacja rynków finansowych, tortury, skrytobójstwo z użyciem dronów – nic tylko brać, przebierać.
Zacząłem sądzić, że nie dopuszczamy ludzi do całej złożoności tych tematów, tworząc odrębne grupy odbiorcze z zagorzałych zwolenników każdej z partii, chłonących coraz to bardziej i bardziej soczyste legendy o tych drugich. Bieżącą narrację wiadomości zaczęliśmy przeobrażać w coś na kształt religijnego kontraktu, w którym chodziło już nie tylko o to, żeby was rozjuszyć, ale też żebyście wciąż byli wściekli, pobudzeni do dewocyjnego gniewu. Nawet w mediach zwanych przez konserwatystów „liberalnymi” uciekaliśmy się do prostackich komunikatów, by tworzyć solidarność wśród czytelników. Antyintelektualizmu zaczęliśmy używać w stopniu, jakiego nigdy przedtem nie widziałem, przesiąknięta nim była znaczna część dostępnych treści.
Kiedyś dziennikarz mógł przepracować całe życie, właściwie nie odsłaniając się przed odbiorcami. Z rzadka trafiały się wyjątki pokroju Thompsona, który zamieszczał w reportażach nawet najmroczniejsze ze swych wewnętrznych dialogów. Jak w swoim dzienniku z kampanii wyborczej The Boys on the Bus [Chłopaki z autokaru] zauważył jego kolega z „Rolling Stone” Tim Crouse, Thompson jako jedyny wśród dziennikarzy nie musiał po powrocie do domu tłumaczyć małżonce, jak to jest na trasie. Po lekturze jego artykułów wiedziała już wszystko. Do druku trafiały nawet najbardziej intymne dygresje.
Jednak wszyscy inni w tej branży mogli do pewnego stopnia zachowywać swe charaktery tylko dla siebie. Ot, tyle że wybrałeś sobie drużynę, drużyna nazywała się „prasa”, byt odrębny od obu partii, posiadająca własną władzę i własne problemy natury instytucjonalnej.
W poprzednim pokoleniu nie zdarzyłoby się wam zobaczyć, że przedstawiciele mediów nawołują do wzmożenia władzy cenzorskiej i regulowania środków masowego przekazu, czego pokaz mieliśmy przez cały miniony rok wskutek kontrowersji dotyczących „fake newsów”. Nie zobaczylibyście też aż tylu ludzi prasy tak otwarcie wspierających tę czy inną opcję polityczną.
O ironio, nieskrywane zaangażowanie tego typu, który rozsławił Thompson w swojej książce o kampanii roku 1972 – kiedy tak pragnął zwycięstwa George’a McGoverna, że przemierzał Stany wzdłuż i wszerz, walcząc o jego wybór na gospodarza Białego Domu, niczym Kafkowski geometra szukający odkupienia w korytarzach Zamku – stało się obecnie normą zarówno w „lewicowych”, jak i „prawicowych” mediach.
Różnica tkwi w tym, że Thompson marzył o poetyckiej, idealistycznej wizji lepszego świata, która (jak się okazało) nie miała szans się ziścić. Tymczasem obecnie lwia część dziennikarzy to żołnierze jednej albo drugiej grupy dawno już okopanych w Waszyngtonie interesów politycznych. Mało, że nie są idealistami – to antyidealiści.
Mają nawet określenie na zbrodnię idealizmu – nazywają go „puryzmem” czy „testowaniem czystości”. Aktualnie obowiązująca po mojej stronie muru medialnego teza stanowi, że „puryści” pomogli dojść do władzy Donaldowi Trumpowi, podkopując kampanię Hillary Clinton, należy więc ich karcić, bo to wrogowie i rozłamowcy. Mamy wręcz chałupniczą produkcję trącących stalinizmem określeń dla takich odchyleń: „symetryści”, „zwolennicy teorii podkowy”, „neonaderyści” czy ów doprawdy sowiecki klasyk: whataboutism, czyli „a u was biją Murzynów”.
Moją wstydliwą tajemnicą jest to, że polityka nigdy specjalnie mnie nie obchodziła. Osobiście nie oddaję czci ani lewicy, ani prawicy, lecz absurdowi. Uważam, że świat jest zasadniczo prześmieszny i przerażający, ale też piękny. Staramy się, jak możemy, albo czasami nie, ale i tak zazwyczaj na końcu ponosimy porażkę.
Ludzkość to dla mnie komedia slapstickowa, tym śmieszniejsza, im bardziej stara się temu zaprzeczyć. Nie myślę tak przez cały czas, ale tą zasadą się kieruję. Chodzę na wybory, w nieznacznym stopniu zaangażowałem się w parę akcji obywatelskich, ale staram się nie traktować tego całego cyrku na tyle serio, żeby odrywał mnie od ważniejszych zajęć, takich jak bycie tatą, mężem i tak dalej.
Na torturach przyznałbym, że jedna partia jest lepsza od drugiej, wspieram pieniędzmi czy wolontariatem, gdy mnie poproszą, ale to nie to samo co energiczne popieranie. Nie sądzę, abym był w tej postawie odosobniony. Obsługując kampanie wyborcze, często trafia się na ludzi bardziej przejmujących się swoimi kotami niż wyborami (naturalnie nigdy nie cytuje się ich w reportażach z kampanii). Ludzie w większości nie głosują – jak się przekonałem, najczęściej wyrażają w ten sposób odrazę czy sarkastyczną obojętność wobec oferowanego im wachlarza opcji politycznych. Ja nie posuwam się aż tak daleko, ale owszem, staram się zachować tyle dystansu do polityki, żeby drzewa nie przesłoniły mi lasu.
I znów – takie podejście, dzięki któremu byłem w stanie pisać z entuzjazmem o kandydaturze СКАЧАТЬ