Nienawiść sp. z o.o.. Matt Taibbi
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Nienawiść sp. z o.o. - Matt Taibbi страница 4

Название: Nienawiść sp. z o.o.

Автор: Matt Taibbi

Издательство: PDW

Жанр: Языкознание

Серия: Amerykańska

isbn: 9788381911160

isbn:

СКАЧАТЬ style="font-size:15px;">      A potem przeczytałem Manufacturing Consent.

      Książka ta wyszła w 1988 roku. Ja zapoznałem się z nią rok później jako dziewiętnastolatek. Rozniosła mi mózg.

      Obok filmu dokumentalnego Serca i umysły (o zbrodniach wojennych popełnionych w Wietnamie) i książek takich jak Soul on Ice [Dusza w lodzie], In the Belly of the Beast [W brzuchu Bestii] czy The Autobiography of Malcolm X [Autobiografia Malcolma X], Manufacturing Consent uświadomiło mi, że pewna doza oszustwa jest zaszyta niemal we wszystkim, czego mnie dotąd nauczono o współczesnym życiu w Stanach.

      Nie wiedziałem niczego o obu autorach tej książki, naukowcach akademickich Edwardzie Hermanie i Noamie Chomskim. Wydawało mi się dziwne, że książkę mającą ponoć mówić tak wiele o dziennikarstwie mogli napisać niedziennikarze. Co to w ogóle za goście? Jakim prawem twierdzili, że mają jakieś pojęcie o tej branży?

      Byliśmy w samym środku rządów George’a H. W. Busha, wciąż trwały buńczuczne lata osiemdziesiąte spod znaku Top Gun. Szczere zaangażowanie w politykę było domeną frajerów. Ameryka była super, dowalanie się do Ameryki – kiepawe. Noama Chomskiego przedstawiano mi jako słownikowy przykład frajerstwa, drętwego nudziarza, który wiecznie strugał autorytet.

      Między okładkami zobaczyłem jednak zupełnie coś innego. Manufacturing Consent to książka olśniewająca. Owszem, jak wiele prac kilku autorów, w tym szczególnie dzieł akademickich, napisana jest powolnym, mozolnym stylem. Jednak jak na tamte czasy stanowiła intelektualny rozbłysk, wręcz szaleństwo.

      Z zawartych w niej idei bił sprzeciw. Kiedy już autorzy wyłożyli w pierwszym rozdziale swój słynny model propagandy, szli przez fałszerstwa amerykańskich władz jak przecinak.

      Główną koncepcją książki jest stwierdzenie, że cenzura w Stanach Zjednoczonych nie istnieje jawnie, lecz skrycie. Zarządzanie opinią publiczną „normalnie obywa się bez prymitywnych interwencji” – dokonuje się go przez usuwanie „głosów sprzeciwu i niewygodnych informacji” poza dozwolone parametry mentalne: „w określone granice i na marginesy”.

      Kluczowe w tej dezinformacji jest to, że Amerykanie dzień w dzień widzą toczące się w mediach żywe debaty. To tworzy w nich złudne przeświadczenie, że nie ma tu propagandy. Manufacturing Consent tłumaczy, że dyskusja, którą oglądamy, jest wyreżyserowana. Zakres argumentów został sztucznie zawężony na długo przed tym, nim dane nam było ich słuchać.

      Ten starannie przygotowany kant realizowany jest przez nieustanną pilną kontrolę całego szeregu wrażliwych punktów wewnątrz branży medialnej. To proces delikatny i bardzo idiosynkratyczny, można się na niego gapić od narodzin do śmierci i niczego nie zauważyć.

      Amerykańskie przedsiębiorstwa informacyjne nie zakazywały wówczas pisania historii niepatriotycznych – i wciąż tego nie zakazują. Nie wtarabani się żaden redaktor z czerwonym ołówkiem w garści, żeby na modłę nieeleganckich sowieckich komisarzy wycinać politycznie niebezpieczne wiadomości.

      Zamiast tego, w niemal stuprocentowo nieświadomym procesie, firmy medialne po prostu unikają nagłaśniania tych, którzy się nie dostosowują. Ludzie z natury skłonni do zadawania pytań, drążenia, wiercenia dziury w brzuchu – swoją drogą, to wszystko cechy dobrych reporterów – są plewieni przez szefów, szczególnie w większych przedsiębiorstwach. Natomiast awansami intensywnie nagradza się łatwowiernych, nieskorych do intelektualnych przygód, potulnych.

      Jak miałem się przekonać na własnej ścieżce kariery, w branży dziennikarskiej roi się od mózgów na trzy z dwoma. Wytwarza się swego rodzaju myślenie grupowe, opanowuje wyższe szczeble instytucji medialnych, a nieświadome sygnały stamtąd spływają niżej.

      Młodzi dziennikarze wcześnie uczą się, jakie zachowania są dopuszczalne, a jakie nie. Uczą się rozpoznawać, niemalże bardziej nosem niż rozumem, co jest „dobrą historią”, a co nie.

      Chomsky i Herman na określenie tego mechanizmu regulacyjnego używali terminu „flak”[1]. Definiowali go jako „negatywne reakcje na stwierdzenie lub program w mediach”.

      Podawali przykłady na to, jak to opłacane przez korporacje think tanki typu The Media Institute czy antykomunistyczny Freedom House zasypywały instytucje medialne, które wypuszczały niewłaściwe materiały, „listami, telegramami, telefonami, petycjami, pozwami”, stosowały też inne środki nacisku.

      Jaki materiał był niewłaściwy? Tu poznawaliśmy kolejny element modelu propagandy, ideę „ofiar godnych i niegodnych”. Herman i Chomsky definiowali tę koncepcję następująco:

      System propagandy będzie stale przedstawiać ludzi ciemiężonych w państwach wrogich jako ofiary godne, podczas gdy ci traktowani równie źle czy nawet gorzej przez własne władze lub ich klientów będą ofiarami niegodnymi.

      Zgodnie z tą teorią polski ksiądz zamordowany za rządów Reagana przez komunistów był ofiarą „godną”, ale prawicowe szwadrony śmierci wspieranego przez USA rządu Salwadoru, wyrzynające w tym samym czasie dziesiątki księży i zakonnic, stanowiły materiał „mniej godny” uwagi.

      Herman i Chomsky opisali więc system nieformalnej kontroli społecznej, w którym cele propagandowe państwa były stale wzmacniane wśród odbiorców, przy czym stawiano na ilość, a nie na jakość.

      Tu i ówdzie dało się zauważyć kogoś wyrażającego osobne zdanie, ale przeważająca instytucjonalna siła mediów (oraz infrastruktury think tanków i polityków stojących za firmami prywatnymi) bezpiecznie prowadziła odbiorców samym środkiem zaskakująco wąskiego politycznie i intelektualnie toru wodnego.

      Jednym z przykładów, które podali, był Wietnam – tu amerykańskie media włączyły się szeroko w zapieranie się siebie samych, dowodzenie własnej winy za „przegranie tej wojny”.

      Do dziś utrzymuje się absurdalna legenda mówiąca, że kluczową rolę w podkopaniu wysiłku wojennego odegrał prowadzący wiadomości w stacji CBS Walter Cronkite po swojej dwutygodniowej wizycie w Wietnamie w roku 1968.

      Sławetny „felieton wietnamski” Cronkite’a wykpiwał „tych optymistów, którym zdarzało się już wcześniej mylić”, nikczemnie dowodząc, że serwowane przez wojsko promienne prognozy rychłego zwycięstwa nie były prawdą. Cronkite dawał do zrozumienia, że szlachetniej byłoby pogodzić się z faktami, uznać, że „zrobiliśmy, co tylko mogliśmy” dla obrony demokracji, i zabrać się stamtąd do domu.

      Tekst ten zainicjował „dyskusję”, która wciąż jeszcze trwa.

      Na prawicy mówi się, że trzeba było kontynuować walkę w Wietnamie wbrew tym czerwonym intrygantom z mediów.

      Postępowcy uważają, że Cronkite miał rację, że już kilka lat wcześniej powinniśmy byli pojąć, iż tej wojny nie da się „wygrać”. Według tej linii rozumowania taka konstatacja ocaliłaby życie niezliczonym Amerykanom.

      Te dwa stanowiska nadal wyznaczają, by tak rzec, brzegi toru wodnego myśli amerykańskiej.

      Bardziej niemiła prawda – że w Indochinach dopuściliśmy się ludobójstwa na całkiem sporą skalę, zabijając z powietrza w sumie co najmniej milion niewinnych cywilów w trzech krajach – jest z historii tego okresu eliminowana zawczasu.

      Nie СКАЧАТЬ



<p>1</p>

Zapożyczenie ze slangu lotników alianckich, nazywających tak od czasu II wojny światowej ogień artylerii przeciwlotniczej (od niemieckiego skrótu oznaczającego działo przeciwlotnicze) (przyp. tłum.).