Nienawiść sp. z o.o.. Matt Taibbi
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Nienawiść sp. z o.o. - Matt Taibbi страница 12

Название: Nienawiść sp. z o.o.

Автор: Matt Taibbi

Издательство: PDW

Жанр: Языкознание

Серия: Amerykańska

isbn: 9788381911160

isbn:

СКАЧАТЬ że na debatę „wszedł z piłą mechaniczną”. Inny arcykapłan komunałów, samozwańczy „centrysta” z CNN David Gergen, oznajmił: „Idą tu łeb w łeb”.

      Co oczywiście nie było prawdą. Obama wygrał bez większych problemów. Nawet gdyby jednak to Romney jakimś cudem zdobył przewagę i zwyciężył, żaden z podobnych Gergenowi typów na świecie nie uroniłby ani łzy: przejęcie Białego Domu przez tnącego podatki szpenia od lewarowanych przejęć – mormońskiego Gordona Gekko – byłoby dla większości tych pajaców absolutnie do przyjęcia.

      Była to idealna demonstracja spisanej w Manufacturing Consent zasady sfabrykowanej i sztucznie zawężonej dyskusji publicznej. Mieliśmy zrozumieć, że Obamę od Romneya różni bardzo wiele, że gra toczy się o wielką stawkę i nie ma pewności, kto wygra.

      W rzeczywistości wszyscy już znali wynik, a ci, co najgłośniej meczeli o „niebezpieczeństwie spoczęcia na laurach”, wzruszyliby ramionami, widząc popieranego przez bankowców tytana inwestycji prywatnych wchodzącego na miejsce Obamy, który wówczas już od czterech lat pozwalał przydupasom Wall Street, takim jak Tim Geithner, i członkom zarządu Citigroup, jak Jack Lew, dyktować politykę gospodarczą na czasy po kryzysie.

      Po roku 2012 byłem przekonany, że każdy kandydat, któremu wystarczy rozumu, żeby prowadzić kampanię na przekór temu wariactwu, uzyska dobry wynik. Na początku roku 2016, kiedy zauważyłem, że tak właśnie czyni Trump, coś powiedziało mi: będzie prezydentem. W pierwszym materiale na jego temat napisałem, że wygląda na „niepowstrzymanego”, tłumacząc:

      Okazuje się, że pozwoliliśmy, by nasz proces wyborczy wyrodził się w coś tak fałszywego i niewydolnego, że byle półgłupi kanciarz może wbić się frontowymi drzwiami i rozerwać to wszystko na strzępy za pierwszym podejściem, jeśli tylko wystarczy mu jaj.

      A Trump bynajmniej nie jest półgłupim kanciarzem. Zdecydowanie wybija się ponad przeciętną. Nie cieszyło mnie to, ale mogłem to zrozumieć. Najbardziej miażdżącym elementem kampanii Trumpa było to, że od dziesięcioleci dawaliśmy mu amunicję, bez której nie wybiłby się na sam szczyt. Kiedy mówił o spiskach elit, nie były to stuprocentowe brednie i ten stan rzeczy nie miał ulec zmianie.

      Podczas prawyborów w Partii Republikańskiej obszernie wypowiadał się na tematy tradycyjnie rzadko poruszane podczas kampanii, takie jak choćby kwestia często towarzyszących kandydatom sponsorów.

      – Waszym zdaniem Jeb Bush chce sprawić, że ceny leków będą konkurencyjne? – pytał. – Szefem pozyskiwania finansów jest u niego Woody Johnson.

      Johnson był szefem koncernu Johnson & Johnson, dużego producenta farmaceutyków.

      I on, i wielu innych bossów z wielkich firm farmaceutycznych siedziało na sali podczas debaty kandydatów republikańskich poprzedniego wieczora. Johnson & Johnson budził szczególne zainteresowanie jako właściciel Janssen Pharmaceuticals, spółki produkującej między innymi fentanyl, lek, który miał rzekomo spowodować niemal połowę spośród 70 200 zgonów z przedawkowania w roku 2017.

      Trump nie wspomniał o tym – co więcej, za problemy narkotykowe w New Hampshire chamsko winił dilerów „zza południowej granicy” – ale na chwilę odsłonił przed wyborcami kulisy wyborczej maszynerii. Nie kojarzyłem, żeby którykolwiek inny kandydat wspomniał o tym, że na sali podczas debaty siedzieli darczyńcy kampanii.

      Wiedziałem, że Trump wykorzysta przeciwko Clinton te same zagrania, którymi załatwił Busha, więc pisałem:

      Trump bez wątpienia będzie wywodził, że Clintonowie to druga połowa tego spisku próżniaków, o którym wciska nam historyjkę – przedstawiciele partii ludzi pracy, która porzuciła robotników, a z prezydentury uczyniła wielkie przedsiębiorstwo oferujące za pieniądze dostęp do władzy, która kryje się przed oczyma postronnych, przeobraziwszy Waszyngton w Hollywood Wschodniego Wybrzeża, a przywódców związkowych, tak jak dziennikarzy, w olśnionych przez gwiazdorów dworzan.

      Jak ze wszystkim innym, tu także Trump daje siebie za przykład, w standardowym przemówieniu przywołując historię o tym, jak to kupił obecność Hillary na swoim ślubie. Rywalizacja o prezydenturę z Hillary Clinton, jeśliby do niej doszło, będzie dla Trumpa wynikiem wymarzonym.

      Później Trump dokładał wręcz starań, żeby przedstawiać Clinton i Jeba Busha jako zasadniczo wymiennych polityków, ba, Clinton miała mieć „nawet mniej werwy”. Ogólnie zaś niestrudzenie nawalał w układ NAFTA i Porozumienie Transpacyficzne, żeby każdemu wbić do głowy, że jest przyjacielem robotników (tak, ten sam typ, który twierdził, że pracownicy zakładów samochodowych zarabiają zbyt wiele, i groził, że przeniesie fabryki aut do stanów niesprzyjających związkom zawodowym). W Clinton naparzał za jej faktyczne powiązania z bankami takimi jak Goldman Sachs, podobnie jak tłukł w Busha za jego faktyczne powiązania ze sponsorami korporacyjnymi.

      To wszystko zadziałało. Czy zagrały też inne czynniki? Czy rasizm i seksizm były tymi wielkimi tematami, które Trump wykorzystał może nawet bardziej niż wszystkie inne? Oczywiście. Jednak agitował też otwarcie w kontrze do nas, do tego latającego cyrku zakulisowych umów, którym były kampanie.

      Poszedł w poprzek niewidzialnych szykan, które od pokoleń starannie utrzymywały kurs prezydentury między biegunami ortodoksji republikańskiej i demokratycznej. Czy zrobił to rozmyślnie, czy wcale nie, skutki były świetne. A zgroza mieszczańskich dziennikarzy sprawiała, że wyborcy Trumpa jeszcze chętniej go kupowali.

      Moi koledzy reagowali nie przyznaniem, że Donald mógł gdzieś mieć rację, lecz kolejnymi publikacjami usiłującymi znaleźć dziury w tych nielicznych faktach, którymi się posługiwał. Postępowe media zaczęły nagle wmawiać nam, że NAFTA nie jest takie złe. Słyszeliśmy, że branie pieniędzy od banków za przemówienia to nic nagannego, bo politycy to też ludzie i muszą jakoś zarabiać. Co więcej, tym razem nikt nie ostrzegał przed spoczywaniem na laurach, jak to robili Carville i jemu podobni cztery lata wcześniej. Ten ostatni sam zresztą stwierdził w czasie wystąpienia we wrześniu 2016 roku, że właściwie jest już po kampanii, że republikanie „wciąż obstawiają złego konia” w postaci „białych bez studiów”. Mówił to ten sam konsultant polityczny, który wprowadził Billa Clintona do Białego Domu dzięki skupieniu się na… białych bez studiów.

      Latem roku 2016 pękłem. Dałem sobie wmówić przez sondażownie, że Trump nie ma szans na zwycięstwo. Jak wielu innych dziennikarzy zacząłem ignorować to, co widziałem na wiecach. Był to wielki, niewybaczalny błąd. Kiedy już Trump został prezydentem, uświadomiłem sobie, że padłem ofiarą naszego branżowego przewału, zgodnie z którym wszystkie kampanie są ekscytujące i wyrównane – chyba że jeden z kandydatów z jakiegoś powodu jest politycznie nie do przyjęcia.

      Sądziłem, że porażka mediów w roku 2016 da zaczątek długiemu okresowi introspekcji i analizy błędów. Zamiast tego stworzyliśmy środowisko, w którym dziennikarze bardziej niż kiedykolwiek dotąd angażują się w działania porządkowe na rzecz elit – te same, dzięki którym w ogóle spadł na nas Trump.

      Kampania roku 2016 była dla mnie tylko wyjątkowo dramatycznym przykładem fenomenu „szufladkowania” polegającego na tym, że treści medialne – nie tylko wiadomości, ale i wszelkie materiały, także rozrywkowe – są przykrawane pod konsumentów z silnie zawężanych grup.

      Te same programy informacyjne, w których od dziesięcioleci nie pokazywano na antenie biedy, chyba że biedak był półnagi СКАЧАТЬ