Wiera powędrowała spojrzeniem za wzrokiem Kosonia. Wzdłuż ściany budynku dla gości szła prokuratorka Maria Przyzwan. W czarnej, prostej, dopasowanej sukience, podkreślającej jej kościstość, z dużą torbą na ramieniu i z nonszalancko upiętymi włosami. Z tej odległości można było ją ocenić na czterdzieści lat, może nawet mniej. Dopiero z bliska było widać, że jest o dekadę starsza. Szczupłość odejmuje lat z daleka, bo nadaje sylwetce lekkości, zgrabności, z bliska zaś – przeciwnie – nic nie wypełnia tracącej jędrność skóry.
– Gęstość zaludnienia jak na Grenlandii. – Machnęła rękę, zataczając koło. – Co to za miejscówka? Błądziłam po okolicy, w sumie przypadkiem tu trafiłam, bo myślałam, że pomyliłam drogę, a ja się nie lubię mylić. – Tę ostatnią kwestię Przyzwan powiedziała jakby do siebie. – Ale zawrócić nie było jak, tak wąsko. No i dojechałam do tej pancernej bramy, na szczęście otwartej… – Doszła do nich, podała rękę Wierze, a potem Kosoniowi. – Daj, zapalę – zwróciła się do komisarza. – Fajkę spokoju i wyciszenia. – Mrugnęła łobuzersko do Wiery.
Kosoń wyciągnął z kieszeni pomięte papierowe pudełko.
– Zapałki mi się skończyły – uprzedził.
– Nie szkodzi. Wszystko się kiedyś kończy, ale na eschatologię jestem przygotowana. – Prokuratorka pogrzebała chwilę w torbie i wyjęła z niej zapalarkę.
– Oryginalnie – skomplementował Kosoń.
Wiera też była pod wrażeniem.
– Kupiłam na cmentarz, bo w tych zamiennych wkładach knot jest nisko i zapalniczką nie daje rady, palce sobie można poparzyć. Używać tylko kilka razy w roku, toby było marnotrawstwo, więc została w torebce. Poza tym fajny gadżet, nie? – Przyzwan nacisnęła spust, jak w pistolecie, i przystawiła lufę zapalarki do papierosa. Zaciągnęła się i uśmiech rozjaśnił jej twarz. – Smak młodości. Ostre, śmierdzące, jak bez filtra. Cegłą w płuca. Nie pytam, po której stronie granicy zostały zrobione. Dobra, to gdzie my jesteśmy? – Spojrzała na Wierę.
– Hotel Szaniec. Skąd pani wiedziała, gdzie nas szukać?
– Widziałam, że dzwoniłaś. Byłam w komendzie, bo miałam papiery do odebrania, więc przy okazji chciałam do ciebie wpaść, a tu pusto. U twojego szefa – spojrzała na Kosonia – też. Dzwonię do was obojga – poza zasięgiem. No to poszłam do tego waszego aniołka…
– Remka? – upewniła się Wiera.
– Taaa. I tam też pusto. Za to na biurku plik wydruków. W komendzie jest tylko jeden technologiczny analfabeta, Janusz K., więc to dla niego. – Uśmiechnęła się do Kosonia. – Odwracam te wydruki, bo do góry nogami je widziałam, a tu ksiądz na tapecie. Nos mnie zaswędział, że może jakaś afera kościelna. To znaczy taka, która nie została od razu pod dywan zamieciona. Aniołek wraca, więc pytam, o co chodzi z tym Hryciukiem. No i humor mi skisł, bo się okazało, że ksiądz nie żyje, czyli on już pod inną prokuraturę podpada. Ale skoro jesteście tutaj ponad trzy godziny, to chyba jakaś sprawa jednak jest i ziemska prokuratorka też się przyda.
– Jest. Chyba. Pani sierżant opowie. – Kosoń sięgnął do kieszeni spodni, ale jednak się rozmyślił. Nie wyciągnął kolejnego papierosa.
– Maciek Kowal, pracownik Szańca, hotelu coś jakby surwiwalowego, zgłosił śmierć jednego z gości, właśnie księdza Hryciuka. Niby wyglądał normalnie, bo leżał w łóżku, jakby spał, ale w pokoju, na stoliku, była kartka: „Do mnie należy pomsta, ja wymierzę zapłatę”. A, sprawdziłam to, zapomniałam powiedzieć – spojrzała na Kosonia – to z Nowego Testamentu i tam jest wielkie M, bo to mówi Bóg.
– Coś takiego? Bóg, powiadasz? A tu? – zapytała Przyzwan.
– A tu drukowanymi, prawie pismem technicznym to napisane. Więc ta kartka przestraszyła Kowala i zadzwonił na policję. On w ogóle jest lekko przestraszony. Dzwonił też do Banasiuka, który tutaj szefuje.
– Banasiuk? No, to widzę, że same lokalne elity. – Przyzwan zgniotła szpicem czarnej szpilki niedopałek. – I co dalej?
– Banasiuk nie odebrał, my przyjechaliśmy, przyjechali także Jóźwik i Motyka. I okazało się, że coś jednak jest, bo ksiądz ma na udzie strup jak po wkłuciu igły. Poza tym żadnych śladów przemocy. Pokój był zamknięty, Kowal go otworzył swoją kartą, bo ksiądz nie zjawił się na śniadaniu. A, oni tu mają jakieś dziwaczne zasady, to znaczy dostają zadania, polecenia, nie znają swoich nazwisk, żadnej obsługi na widoku i inne świrstwa. Dwanaście tysięcy za dwa tygodnie. – To ostatnie znowu zbulwersowało Wierę. Liczyła na podobny odzew u prokuratorki.
– Może to jakaś pralnia albo inna chujnia, co? – Przyzwan też była zdziwiona tą sumą, choć nie tak jak Wiera.
– Wygląda, że oni tak na serio – powiedział Kosoń.
– Pieniądze zawsze są na serio, tylko w różnych dekoracjach. Rozmawialiście z resztą? Ile tu osób jest?
– Siedem. To znaczy siedmioro odpoczywających. Kowal, dwie kobiety z obsługi i jacyś dochodzący. Przepytamy jeszcze dokładnie Kowala, ale się zarzeka, że tej nocy, gdy Hryciuk umarł, był włączony alarm i poza tą ósemką nikogo nie było w budynku. Sam Kowal mieszka w tym nowym pawilonie w głębi, jako jedyny z obsługi.
– A ci goście? Któryś ewidentnie przetrącony?
– Wiera nie potrafi ocenić – powiedział Kosoń.
– A ty?
– Skłaniam się ku tej ocenie.
Przyzwan się uśmiechnęła.
– Gdybyście mnie pytali, to rzuciłabym wam sugestię co do motywu morderstwa.
– Nie wszystkie sprawy są czarno-białe. – Kosoń objawił delikatny sceptycyzm.
– W tej czarny to akurat kolor firmowy. Chyba że chodzi o purpurata.
– Ty też lubisz czerń. – Kosoń się uśmiechnął.
– Kolor maskujący. Łatwiej podejść wroga.
„Przekomarzają się”, pomyślała Wiera.
– No dobra, to sobie pożartowaliśmy, a teraz na serio. Jak dodajesz przestępstwo do księdza, to co ci wychodzi? – Teraz Przyzwan patrzyła na Wierę.
– No, to różnie… Tu akurat śmierć – zaczęła Wiera.
– Może źle to ujęłam. Nie pytam o wynik, tylko o równanie z jedną niewiadomą. Obstawiam, że księżulo się komuś naraził. A co brzydkiego mógł zrobić?
Przyzwan wciąż patrzyła na Wierę, która czuła się pod tym wzrokiem jak wyrwana do odpowiedzi przy tablicy.
– No, to pytanie jest proste. Dziecinnie proste.
„Dziecinnie”, powtórzył w myślach Wiera. Czyli że powinna wiedzieć, bo inaczej się skompromituje. Chyba że… nagle ją olśniło. СКАЧАТЬ