Название: Chemia śmierci
Автор: Simon Beckett
Издательство: PDW
Жанр: Триллеры
Серия: David Hunter
isbn: 9788381435994
isbn:
Jeśli Mackenzie na poważnie upominał mnie, bym nie rozpowiadał o zaginięciu Lyn Metcalf, to było to zupełnie zbędne. Manham było zbyt małe, by coś takiego dało się utrzymać w tajemnicy. Zanim zdążyłem wrócić z farmy, w miasteczku już huczało. Wiadomość rozniosła się mniej więcej w tym samym czasie, co wieść, że zamordowaną była Sally Palmer – podwójny cios, zbyt trudny do zniesienia. W ciągu zaledwie kilku godzin nastrój mieszkańców z gorączkowego podekscytowania przeszedł w szok. Większość miała nadzieję, że oba te wydarzenia okażą się niepowiązane, a domniemana druga „ofiara” lada moment objawi się cała i zdrowa.
Ale nadziei ubywało z każdą godziną.
Gdy Lyn nie wróciła z porannego joggingu, jej mąż Marcus wyszedł jej poszukać. Przyznał później, że na początku nie był jakoś szczególnie zaniepokojony. Ponieważ nie ujawniono jeszcze tożsamości ofiary, sądził, że żona postanowiła pobiec inną trasą i się zgubiła, co zdarzało się już wcześniej. Poirytowany wołał żonę, idąc ścieżką w stronę jeziora. Przecież wiedziała, że czeka go ciężki dzień, a teraz, przez tą jej głupią fiksację na punkcie porannego joggingu, spóźni się do pracy.
Mijając trzcinowisko i wchodząc w las, był jeszcze dość spokojny. Na widok martwej kaczki przywiązanej do kamienia zareagował złością – co za bezsensowne okrucieństwo! Całe życie przeżył na wsi i nie miał dla zwierząt szczególnych sentymentów, ale niczym nieuzasadniony sadyzm uważał za rzecz obrzydliwą. Jak tylko pomyślał o tym w ten sposób, przebiegł go pierwszy dreszcz. Próbował sobie wmówić, że martwy ptak na pewno nie ma nic wspólnego z tym, że żona się spóźnia. Ale gdy lęk już się pojawił, nie dało się od niego uwolnić.
Narastał, karmiony echem daremnych nawoływań odbijającym się od drzew. Wychodząc z lasu, Marcus musiał już wytężać całą wolę, by zachować spokój. Śpiesząc w stronę jeziora, powtarzał sobie, że żona pewnie już czeka na niego w domu. Właśnie wtedy dostrzegł coś, co rozwiało jego nadzieje jak pył.
Pod korzeniem drzewa leżał stoper Lyn.
Podniósł go. Pasek był zerwany, a cyferblat popękany. Strach przerodził się w panikę. Marcus rozglądał się wszędzie w poszukiwaniu jakiegokolwiek śladu po żonie. Nic. A przynajmniej nic, co potrafiłby z nią powiązać. Zauważył gruby drewniany pal wbity w ziemię, ale nie przyszło mu do głowy, do czego mógłby służyć. Dopiero kilka godzin później technicy policyjni potwierdzą, że to pozostałości po sidłach, i upłynie jeszcze kilka kolejnych, zanim znajdą na ścieżce ślady krwi jego żony.
Ale sama Lyn przepadnie jak kamień w wodę.
Prawie całe Manham przyszło, by wziąć udział w poszukiwaniach. W innym czasie, w innych okolicznościach, być może pomyślano by, że Lyn Metcalf odeszła dobrowolnie. Owszem, Lyn i Marcus sprawiali wrażenie szczęśliwej pary, ale przecież w takich sprawach nigdy nic nie wiadomo. Teraz jednak, gdy zamordowano kobietę, jej zniknięcie natychmiast nabrało o wiele bardziej złowieszczego charakteru. Policja przeczesywała las i trasę, którą biegała Lyn, i prawie każdy, kto był na chodzie, chciał pomóc w poszukiwaniach.
Wieczór był piękny. Słońce powoli schodziło po nieboskłonie, jaskółki nurkowały i zataczały kręgi, aura była niemal świąteczna, przesycona rzadkim poczuciem zjednoczenia i wspólnego celu. Jednak nie dało się zapomnieć, po co się tutaj zebrali. A razem z tą świadomością objawiała się jeszcze inna przykra prawda.
Zrobił to ktoś z Manham.
Nie dało się dłużej obwiniać kogoś z zewnątrz. Już nie. Nikt nie wierzył, że to wypadek, a to, że obie kobiety pochodziły z tej samej miejscowości, na pewno nie było przypadkiem. Gdyby zabójca Sally Palmer był spoza Manham, to niemożliwe, by dokonawszy zbrodni, postanowił pozostać w okolicy albo wrócił tu, by popełnić kolejną. A to oznaczało jedno: ten, kto zaszlachtował pierwszą kobietę i zastawił druciane sidła na drugą, był jednym z nich. Mógł oczywiście pochodzić z którejś z okolicznych wsi, ale wtedy rodziło się pytanie, dlaczego oba ataki miały miejsce akurat w Manham. Ta druga możliwość była bardziej prawdopodobna i bardziej zatrważająca: nie tylko bowiem znaliśmy obie ofiary, ale i bydlaka, który im to zrobił.
Świadomość ta dopiero się zakorzeniała, gdy ludzie wyruszali na poszukiwania Lyn Metcalf. I choć nie zdążyła jeszcze rozkwitnąć, to wypuszczała już pędy. Przejawiała się w lekkim dystansie, z jakim się do siebie odnoszono. Wszyscy słyszeli te historie, w których morderca brał udział w poszukiwaniach. Ostentacyjnie wyrażał oburzenie i współczucie, nawet wylewał krokodyle łzy, choć krew ofiary ledwo zdążyła zaschnąć mu na rękach, a jej ostatnie krzyki i błagania jeszcze odbijały się echem w jego ropiejącym sercu. Wprawdzie społeczność Manham wykazała solidarność, wspólnie przeczesując trawę i zaglądając pod krzaki, lecz podejrzliwość już zaczęła ją podkopywać od środka.
Dołączyłem do poszukiwań, jak tylko skończyłem wieczorny dyżur. Mobilne centrum koordynacyjne mieściło się w przyczepie zaparkowanej na drodze w pobliżu miejsca, w którym Marcus Metcalf znalazł stoper żony. Było to na obrzeżach miasteczka. Rząd zaparkowanych samochodów ciągnął się wzdłuż żywopłotów na jakieś pół kilometra. Niektórzy przyszli tu z własnej inicjatywy, większość jednak przyciągnęło ogólne poruszenie. Było też kilku dziennikarzy, ale tylko z prasy lokalnej. Krajowa jeszcze nie podłapała tej historii albo uznała, że to, że jedną kobietę zamordowano, a drugą porwano, nie zasługuje na uwagę. Niebawem się to zmieni, ale na tę chwilę Manham nadal mogło samo zajmować się swoimi sprawami, zachowując względną anonimowość.
Aby lepiej koordynować poszukiwania, policja rozstawiła stół. Było to przede wszystkim działanie mające na celu poprawę wizerunku: dać ludziom poczucie, że robią coś ważnego, i nie pozwolić, by ochotnicy przeszkadzali profesjonalnym ekipom. Okolica była na tyle dzika, że i tak nie dałoby się jej spenetrować w całości. Wchłonęłaby natrętów jak gąbka, nie zdradzając im swoich sekretów.
Marcus Metcalf stał z grupką mężczyzn nieco na uboczu. Był potężnie zbudowany, miał zwalistą posturę pracownika fizycznego. Jego okolona szopą blond włosów twarz, zwykle pogodna i radosna, teraz wyglądała na wymizerowaną, a w połączeniu z bladością pokrywająca ją opalenizna nabrała żółtawego odcienia. Był tam także pastor Scarsdale, który w końcu odnalazł sytuację odpowiednią do powagi swego oblicza. Zastanawiałem się, czy nie podejść, by… złożyć co? Wyrazy współczucia? Kondolencje? Jednak nieadekwatność wszystkiego, co można w takiej sytuacji powiedzieć, i wspomnienie, jak niewiele dla mnie samego znaczyły niezręczne pocieszenia nieznajomych, powstrzymały mnie przed tym krokiem. Zamiast tego postanowiłem zostawić go pod opieką duszpasterza i skierowałem się prosto do stołu po instrukcje.
Nie wiedziałem, że pożałuję tej decyzji.
Spędziłem kilka zupełnie bezproduktywnych godzin, człapiąc po podmokłej łące jako część grupy, w której skład wchodził też Rupert Sutton, najwyraźniej zadowolony, że wyrwał się spod oka apodyktycznej matki. Ze względu na swoją masywną posturę z trudem dotrzymywał nam kroku, mimo to nie poddawał się i ciężko dysząc, maszerował z nami po nierównym terenie, starając się omijać bardziej grząskie łaty ziemi. Raz poślizgnął się i upadł na kolana. Gdy podszedłem, СКАЧАТЬ