Название: Chemia śmierci
Автор: Simon Beckett
Издательство: PDW
Жанр: Триллеры
Серия: David Hunter
isbn: 9788381435994
isbn:
Drut.
Zrozumiała za późno. Próbując wstać, poczuła na sobie czyjś cień. Coś naciskało na jej twarz, dusiło. Chciała oddalić głowę od słodkawego chemicznego zapachu, rozpaczliwie machała rękami i wierzgała. Na nic. Opadała z sił, jej opór słabł. Poranek się oddalał, światło pochłaniała czerń. Nie! W ostatnim odruchu próbowała się jeszcze przeciwstawić pochłaniającej ją ciemności, ale w końcu zapadła się w nią jak kamyk ciśnięty w studnię.
Czy zanim odeszła świadomość, pojawiło się jeszcze niedowierzanie? Możliwe, ale pewnie tylko na chwilę. Ułamek sekundy lub jeszcze mniej.
W Manham dzień zaczął się jak zwykle. Być może wyczuwało się pewne zaaferowanie, niezdrowe podniecenie z powodu przedłużającej się obecności policji i zagadkowej tożsamości martwej kobiety. Wreszcie na ich oczach rozgrywała się prawdziwa opera mydlana, melodramat, w którym występowali oni sami, mieszkańcy Manham. Owszem, ktoś nie żyje, ale dla większości ludzi była to tragedia odległa, przez co jakby mniej tragiczna. Zakładano, że zginął ktoś spoza Manham. Gdyby to był ktoś stąd, to przecież dawno by to zauważono. Czy nie dostrzeżono by braku swojaka, a sprawcy nie rozpoznano? Oczywiście, że tak, a więc raczej był to ktoś z zewnątrz, jakaś zagubiona dusza z dużego miasta, która wsiadła do niewłaściwego samochodu i tu wylądowała. Postrzegano to zatem niemal jak urozmaicenie, rozrywkę, w której można było się rozsmakowywać bez poczucia zaszokowania i smutku.
Nawet tego, że policja pytała o Sally Palmer, nie poczytano za powód do niepokoju. Wszyscy wiedzieli, że jest pisarką i że często podróżuje do Londynu. Mieszkała tu zbyt krótko, by ludzie mogli połączyć jej nieobecność ze znaleziskiem na bagnach. Tak więc Manham nie było w stanie potraktować sprawy poważnie, uznać, że nie jest tylko obserwatorem, lecz odgrywa rolę pierwszoplanową.
Tak przynajmniej wyglądało to aż do wieczora.
Dla mnie sytuacja zmieniła się o jedenastej rano wraz z telefonem Mackenziego. Kiepsko spałem i poszedłem do przychodni wcześniej, aby strząsnąć z siebie pozostałości kolejnej nocy spędzonej z duchami. Gdy Janice odebrała telefon i przekazała mi, kto dzwoni, poczułem ukłucie w trzewiach.
– Przełącz go.
Wydawało mi się, że czekam na połączenie całą wieczność, a mimo to nie dość długo.
– Zidentyfikowaliśmy odciski palców – wypalił Mackenzie bez wstępów. – To Sally Palmer.
– Jest pan pewien?
Głupie pytanie, żachnąłem się w duchu.
– Nie mamy wątpliwości. Pasują do tych pobranych w domu. Poza tym jej odciski są w bazie. W latach studenckich zatrzymano ją podczas jakiejś demonstracji. – Nie wydawała się typem buntowniczki, z drugiej jednak strony nie znałem jej dobrze. I już nie poznam. Mackenzie jeszcze nie skończył. – Teraz, gdy już ustaliliśmy tożsamość ofiary, możemy ruszyć ze śledztwem. Pomyślałem, że może zaciekawi pana to, że nadal nie znaleźliśmy nikogo, kto widziałby ją po tym grillu. – Zawiesił głos, jakby dając mi czas, bym pojął wagę tych słów.
Dopiero po dłuższej chwili udało mi się zebrać myśli.
– Chodzi o to, że nie zgadzają się wam kalkulacje, tak? – powiedziałem.
– No, nie zgadzają. Wygląda na to, że zaginęła dwa tygodnie temu. A nie żyje dopiero od dziewięciu czy dziesięciu dni, tak? W takim razie co działo się z nią przez pozostały czas?
– To były tylko szacunki – odparłem. – Mogłem się pomylić. Co mówi patolog?
– Jeszcze bada sprawę – rzucił cierpko. – Ale póki co nie stwierdził nic, co kazałoby myśleć inaczej.
Nie dziwiło mnie to. Miałem kiedyś do czynienia ze zwłokami, które morderca przez kilka tygodni trzymał w zamrażarce, zazwyczaj jednak fizyczny proces rozkładu przebiega przewidywalnie co do dnia. Może się różnić zależnie od otoczenia, zostać spowolniony albo przyspieszony wskutek temperatury lub wilgotności. Ale gdy uwzględni się te czynniki, reszta przebiega zgodnie z wyliczeniami. A to, co widziałem na mokradłach poprzedniego dnia – na poziomie emocjonalnym wciąż nie potrafiłem połączyć tego z kobietą, którą znałem – nie podlegało dyskusji. Teraz pozostawało tylko dopuścić to do świadomości.
Na tym polu niewielu patologów czuło się swobodnie. Dziedziny antropologii sądowej i patologii pokrywały się w pewnym zakresie, ale wobec zaawansowanej dekompozycji ciała większość patologów rozkładała ręce. Ich specjalnością było ustalenie przyczyn zgonu, a to stawało się nieporównanie trudniejsze, gdy nastąpił biologiczny rozpad tkanek. Wtedy do pracy przystępowałem ja.
Tak było kiedyś, ale nie teraz – upomniałem się w duchu.
– Jest pan tam jeszcze? – spytał Mackenzie.
– Tak.
– To świetnie, bo mamy mały kłopot. Musimy jakoś wyjaśnić, co działo się z denatką przez te dodatkowe dni.
– Może zaszyła się gdzieś, żeby pisać. Albo wyjechała. Wezwano ją pilnie i nie zdążyła nikomu o tym powiedzieć.
– A od razu po powrocie dała się zabić, nie pokazawszy się nikomu w Manham na oczy?
– To całkiem możliwe – upierałem się. – Mogła natknąć się na włamywacza.
– Mogła – przyznał Mackenzie. – Tak czy siak, musimy to wyjaśnić.
– Nie widzę, jak miałbym w tym pomóc.
– A pies?
– Pies? – powtórzyłem, ale już wiedziałem, do czego zmierza.
– Rozsądek kazałby zakładać, że ten, kto zabił Sally Palmer, zabił też jej psa. Pytanie więc brzmi, kiedy zginął pies.
Byłem zdumiony błyskotliwością Mackenziego, ale też zirytowany, że sam na to nie wpadłem. Oczywiście, robiłem wszystko, żeby o tym nie myśleć. Ale dawniej nie trzeba mi było takich rzeczy podpowiadać.
– Jeśli psa zabito mniej więcej w tym samym czasie – kontynuował Mackenzie – to wersja z włamywaczem staje się bardziej prawdopodobna. Panna Palmer albo cały czas tu była i coś tam sobie pisała, albo skądś tam wróciła, pies przeszkodził włamywaczowi, włamywacz zabił ich oboje, a potem porzucił ciało na bagnach. Albo coś w ten deseń. Ale jeśli psa zabito wcześniej, to inna historia. Bo to by oznaczało, że morderca nie zabił jej od razu. Więził ją przez kilka dni, a gdy mu się znudziło, poderżnął jej gardło. – Mackenzie zawiesił głos, by pozwolić słowom wybrzmieć w całej ich doniosłości. – Tak więc moim zdaniem jest to coś, czego powinniśmy się dowiedzieć, nie sądzi pan, panie doktorze?
Dom Sally Palmer zmienił się, od kiedy widziałem go ostatnim razem. Wtedy był pusty i cichy, teraz podejmował nieproszonych gości o ponurych twarzach. Na podwórku stały radiowozy, wszędzie roiło się od techników w białych kombinezonach. СКАЧАТЬ