Dziecko przez ptaka przyniesione. Andrzej Kijowski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dziecko przez ptaka przyniesione - Andrzej Kijowski страница 6

Название: Dziecko przez ptaka przyniesione

Автор: Andrzej Kijowski

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ mnie wzrok posępny starca, który zmarszczył brew i wydął wąs. Dłonie obie wsparł na szabli, jak na lasce dziadek mój, kiedy gniewa się lub duma. Twarz ta sama i gest ten sam, ten sam mars na czole i cień w zszarzałych oczach. Dziadek ze mną, tu, w karetce, czkając rumem o wskrzeszeniu firmy śni, na baby mruczy, klnie stangreta – dziadek w światłach, w słońcu trąb, wśród grzmotu bębnów, z szablą w dłoni lub buławą, w czapce z orłem, wstęgą błękitną przepasany stoi, w fotelu siedzi, albo konno stąpa na tle chmur skłębionych, w złotych ramach i girlandach, jesiennym wiatrem kołysany. Dziadek tu i dziadek tam. Za rękaw ciągnę czarne palto.

      – Hę?

      – Święto jakieś, dziadku.

      – U nas ciągle, panie, święto.

      – Popatrz, wojsko idzie.

      – Na paradę – niech se idzie.

      – Popatrz, portret!

      – Widzę. Stary już jest, tak jak ja.

      – Czy on naprawdę wszystkim rządzi? Wojskiem, szkołą i koleją, pocztą, bankiem i policją, każdą rzeczą i każdym z nas?

      – A bo co takiego? Cóż ci oczy tak latają, rączki drżą i głosik tak się łamie, jakbyś płakać chciał czy co?

      – Nie wiem, dziadku. Jakiś urok na mnie rzuca jego wzrok ponury i jego wąs, i jego brew, i jego szabla, i buława, i jego koń, i mundur siwy… Może dlatego, żem sierota, ojca nie znam, więc szukam jego wyobrażeń i miłość moją ofiaruję symbolom władzy i ojcostwa.

      – Jakim symbolom, co ty pleciesz?

      – Tak mi powiedział doktór Kraft.

      – To babskie wychowanie, panie, ja z tym skończę.

      – Ach, nie mów o nim źle, dziaduniu, on mnie rozumie. Powiedz jeszcze: to jemu wszystko zawdzięczamy?

      – Komu znaczy?

      – Dziadkowi, to jest marszałkowi, szefowi państwa, który królem byłby pewnie, gdyby się czasy nie zmieniły?

      – Co mu zawdzięczamy, mówisz?

      – Życie i wolność.

      – Co za bzdury! Ach, to wychowanie bab i doktorów! Ja wiem dobrze, skąd to wszystko! To ten zeszyt czarny…

      – Nie mam zeszytu, ach, dziaduniu!

      – Wiem, że go pod poduszką chowasz. Ja go zabrać każę, spalę, bo wiem dobrze, czym to pachnie – tu głos załamał się starcowi. Czerwony z gniewu spuścił szybę i w głos wykrzyknął:

      – Do domu wracaj! Mam dość tych, panie, trąb.

      – Och – płakałem – wybacz, dziadku. – A skrycie pomyślałem: „Figę znajdziesz. Dobrze skryłem”.

      Aż do samego domu dziadek na brzeżku ławki siedział z ręką na klamce, na wpół ode mnie odwrócony, zły jak chrzan. Po rękawie go gładziłem i rączkami dwiema chciałem objąć:

      – Dziaduniu, nie gniewaj się, zeszytu już nie ma, zginął gdzieś… podarłem… strzałki porobiłem z jego kart, obrazki zasmarowałem, zniszczyłem…

      Nie odpowiadał ani twarzy nie odwrócił w moją stronę, główką laski w ścianę stukał, a na to „wio” i „hep” krzyczał Dubiel, i świstał jego bat nad koniem, i głośniej nasza trumna grała. Nie zdążył stangret dobrze zahamować przed domem, a dziadka furia zniosła precz – przez kafelkową sień prawie biegł z lagą do szturmu pochyloną. W palcie, w melonie do pokoju mego wpadł, za nim ja, bliźniaczki za mną, jak zwykle jednakowe w czarnych spódnicach, w bluzkach w pasy. Dziadek lagą z łóżka zdjął kapkę muślinową jak kożuch z mleka i na podłogę rzucił, sapiąc.

      – Co ojciec! – wrzasnęły ciotki. – Prane świeżo!

      Za kapką w ślad poduszki poszły, kołdra, kocyk – do materaca musiał schylić się i oburącz dźwignąć pasiaty22 płat. Przy tej robocie spurpurowiał i zaklął głośno, gdy drucianą siatkę zobaczył, na niej paprochów trochę i więcej nic.

      – Gdzie to jest? – groźnie ryknął.

      – Zasmarowany, stargany – bąkałem – do śmieci poszedł.

      – Łżesz23!

      – Ale co? Na Boga! – wołały ciotki, ręce łamiąc, a dziadek za piecem lagą gmerał, szafę grabił, zabawki moje rozrzucał i gniótł, żołnierzy moich lżył bezwstydnie i uniformom cześć odbierał.

      Aż znalazł! Nie to, co chciał, lecz małą cząstkę, ślad, namiastkę: pocztówkę małą, w bladych kolorach, za szybkę serwantki wsuniętą ukradkiem, pocztówkę groszową, z której ku niemu spojrzał ponuro spod brwi ściągniętych jego sobowtór w siwym mundurze, na szabli wsparty. Portrecik zaraz w strzępy poszedł w dziadkowych palcach i gruby kalosz zdeptał szczątki.

      – Co ojciec – krzyknęły ciotki, ręce łamiąc – wodza bezcześcisz i sam się narażasz! Niechby kto zobaczył… – story zaraz spuściły, ja udałem gorzki płacz, a dziadek jak przez łzy przemówił:

      – Wodza gdzieś mam… Niech mi dziecko zwróci…

      I z pokoju wyszedł, kaloszami człapiąc, pochylony. Bliźniaczki krótko zaszlochały, w dłoniach twarze ukrywszy.

—–

      Dubiela zastałem w stajni, kantar24 czyścił, na kolanach go trzymając, jakby lirę.

      – Dubielu – zawołałem – co to znaczą słowa dziadka: niech mi dziecko zwróci – on, wiesz kto…

      Dubiel ramionami ruszył.

      – Ja tam nie wiem – rzekł niechętnie.

      – Musisz wiedzieć – zakrzyknąłem.

      – Umrzeć muszę – odparł stróż – i o stajnię mieć staranie. Słuchać, co pan mówi, muszę, czasem wypić kieliszeczek, przespać się i na noc spuścić psy. Ot, co muszę.

      – A ja muszę wiedzieć, skąd się na tym świecie wziąłem.

      – Ty? Zwyczajnie – jako każdy z nas. Ktoś cię znalazł i odchuchał, nadał imię, ubrał, no i chodzisz.

      – Ale kto? Kto mnie znalazł, a kto rzucił?

      – Nie zawracaj, panicz, głowy.

      – Powiedz: dziadek jakieś dziecko miał przede mną?

      – Może miał, ja tam nie wiem.

      – Syna? Córkę?

      – Córek to on dosyć ma.

      – Więc syna?

      – Ja СКАЧАТЬ



<p>22</p>

pasiaty – dziś popr.: pasiasty. [przypis edytorski]

<p>23</p>

łgać – kłamać; mówić nieprawdę. [przypis edytorski]

<p>24</p>

kantar – uzda (pozbawiona wędzidła, skórzana uprzęż nakładana na pysk konia). [przypis edytorski]