Название: Dziecko przez ptaka przyniesione
Автор: Andrzej Kijowski
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
– Hę?
– Święto jakieś, dziadku.
– U nas ciągle, panie, święto.
– Popatrz, wojsko idzie.
– Na paradę – niech se idzie.
– Popatrz, portret!
– Widzę. Stary już jest, tak jak ja.
– Czy on naprawdę wszystkim rządzi? Wojskiem, szkołą i koleją, pocztą, bankiem i policją, każdą rzeczą i każdym z nas?
– A bo co takiego? Cóż ci oczy tak latają, rączki drżą i głosik tak się łamie, jakbyś płakać chciał czy co?
– Nie wiem, dziadku. Jakiś urok na mnie rzuca jego wzrok ponury i jego wąs, i jego brew, i jego szabla, i buława, i jego koń, i mundur siwy… Może dlatego, żem sierota, ojca nie znam, więc szukam jego wyobrażeń i miłość moją ofiaruję symbolom władzy i ojcostwa.
– Jakim symbolom, co ty pleciesz?
– Tak mi powiedział doktór Kraft.
– To babskie wychowanie, panie, ja z tym skończę.
– Ach, nie mów o nim źle, dziaduniu, on mnie rozumie. Powiedz jeszcze: to jemu wszystko zawdzięczamy?
– Komu znaczy?
– Dziadkowi, to jest marszałkowi, szefowi państwa, który królem byłby pewnie, gdyby się czasy nie zmieniły?
– Co mu zawdzięczamy, mówisz?
– Życie i wolność.
– Co za bzdury! Ach, to wychowanie bab i doktorów! Ja wiem dobrze, skąd to wszystko! To ten zeszyt czarny…
– Nie mam zeszytu, ach, dziaduniu!
– Wiem, że go pod poduszką chowasz. Ja go zabrać każę, spalę, bo wiem dobrze, czym to pachnie – tu głos załamał się starcowi. Czerwony z gniewu spuścił szybę i w głos wykrzyknął:
– Do domu wracaj! Mam dość tych, panie, trąb.
– Och – płakałem – wybacz, dziadku. – A skrycie pomyślałem: „Figę znajdziesz. Dobrze skryłem”.
Aż do samego domu dziadek na brzeżku ławki siedział z ręką na klamce, na wpół ode mnie odwrócony, zły jak chrzan. Po rękawie go gładziłem i rączkami dwiema chciałem objąć:
– Dziaduniu, nie gniewaj się, zeszytu już nie ma, zginął gdzieś… podarłem… strzałki porobiłem z jego kart, obrazki zasmarowałem, zniszczyłem…
Nie odpowiadał ani twarzy nie odwrócił w moją stronę, główką laski w ścianę stukał, a na to „wio” i „hep” krzyczał Dubiel, i świstał jego bat nad koniem, i głośniej nasza trumna grała. Nie zdążył stangret dobrze zahamować przed domem, a dziadka furia zniosła precz – przez kafelkową sień prawie biegł z lagą do szturmu pochyloną. W palcie, w melonie do pokoju mego wpadł, za nim ja, bliźniaczki za mną, jak zwykle jednakowe w czarnych spódnicach, w bluzkach w pasy. Dziadek lagą z łóżka zdjął kapkę muślinową jak kożuch z mleka i na podłogę rzucił, sapiąc.
– Co ojciec! – wrzasnęły ciotki. – Prane świeżo!
Za kapką w ślad poduszki poszły, kołdra, kocyk – do materaca musiał schylić się i oburącz dźwignąć pasiaty22 płat. Przy tej robocie spurpurowiał i zaklął głośno, gdy drucianą siatkę zobaczył, na niej paprochów trochę i więcej nic.
– Gdzie to jest? – groźnie ryknął.
– Zasmarowany, stargany – bąkałem – do śmieci poszedł.
– Łżesz23!
– Ale co? Na Boga! – wołały ciotki, ręce łamiąc, a dziadek za piecem lagą gmerał, szafę grabił, zabawki moje rozrzucał i gniótł, żołnierzy moich lżył bezwstydnie i uniformom cześć odbierał.
Aż znalazł! Nie to, co chciał, lecz małą cząstkę, ślad, namiastkę: pocztówkę małą, w bladych kolorach, za szybkę serwantki wsuniętą ukradkiem, pocztówkę groszową, z której ku niemu spojrzał ponuro spod brwi ściągniętych jego sobowtór w siwym mundurze, na szabli wsparty. Portrecik zaraz w strzępy poszedł w dziadkowych palcach i gruby kalosz zdeptał szczątki.
– Co ojciec – krzyknęły ciotki, ręce łamiąc – wodza bezcześcisz i sam się narażasz! Niechby kto zobaczył… – story zaraz spuściły, ja udałem gorzki płacz, a dziadek jak przez łzy przemówił:
– Wodza gdzieś mam… Niech mi dziecko zwróci…
I z pokoju wyszedł, kaloszami człapiąc, pochylony. Bliźniaczki krótko zaszlochały, w dłoniach twarze ukrywszy.
Dubiela zastałem w stajni, kantar24 czyścił, na kolanach go trzymając, jakby lirę.
– Dubielu – zawołałem – co to znaczą słowa dziadka: niech mi dziecko zwróci – on, wiesz kto…
Dubiel ramionami ruszył.
– Ja tam nie wiem – rzekł niechętnie.
– Musisz wiedzieć – zakrzyknąłem.
– Umrzeć muszę – odparł stróż – i o stajnię mieć staranie. Słuchać, co pan mówi, muszę, czasem wypić kieliszeczek, przespać się i na noc spuścić psy. Ot, co muszę.
– A ja muszę wiedzieć, skąd się na tym świecie wziąłem.
– Ty? Zwyczajnie – jako każdy z nas. Ktoś cię znalazł i odchuchał, nadał imię, ubrał, no i chodzisz.
– Ale kto? Kto mnie znalazł, a kto rzucił?
– Nie zawracaj, panicz, głowy.
– Powiedz: dziadek jakieś dziecko miał przede mną?
– Może miał, ja tam nie wiem.
– Syna? Córkę?
– Córek to on dosyć ma.
– Więc syna?
– Ja СКАЧАТЬ
22
23
24