Название: Dziecko przez ptaka przyniesione
Автор: Andrzej Kijowski
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
– W górę! – wołał dziadek, chociaż ulica nie wznosiła się ani trochę, opadała nawet nieco, bo miasto leżało w kotlinie, a dom nasz stał na Piaskach, na wydmie dawnej, opodal dawnych murów miejskich.
– Jak to w górę, dziadziu? – pytałem uparcie za każdym razem, gdy rozkaz taki usłyszałem.
– No, w miasto, w rynek – odpowiadał jeszcze gniewny – a głupich pytań nie zadawaj, bo dobrze wiesz.
– A dlaczego tak? Wcale nie jedziemy w górę.
– Miasto jest górą.
– A nieprawda!
– Prawda, bo tak ludzie mówią, odkąd żyję.
– A dlaczego?
– Co dlaczego?
– No, tak mówią…
– Góra – mówił – czy ja wiem. To może władza, tron…
– Królewski?
– No.
– Przecież dawno nie ma króla.
– To będzie.
– Tu? W naszym mieście?
– A czemu nie?
– Inne czasy, dziadziu.
– Inne czasy, inne czasy – ja ci dam. Głupcy mówią tak jak ty. – Baby… Ja ci powiem, słuchaj, dziecko: co kiedyś było, musi powrócić, wszystko się wraca, wszystko powtarza, nic nie umiera, życie jest kołem, jak to miasto nasze i jak ta ziemia cała, jest kuliste. Głupcy mówią inaczej, baby głupie mówią, żebym konie sprzedał i karetki, i powozy, karawany. Powiadają, że już tego nie chce nikt, bo czasy przyszły inne. Automobil – mówią – jest dla nowych czasów koń. Śmierdziel taki… Więc mi mówią: taksówki, ojciec, kup i do stajni wstaw, a jak nie, to nas twoje konie zjedzą. A niech zjedzą – czerwieniał z gniewu – głupie baby. Jeszcze kupię…
– Co kupisz, dziadziu? Powozy? Konie?
– A coś myślał? Przeciem nie dla kur te stajnie stawiał lat dwadzieścia temu ledwie, przed samą wojną… Jak stawiałem! Sczeznę ja i ty rozsypiesz się na proszek, a te moje stajnie przetrzymają wiek, co mówię, wieki dwa, może trzy, i więcej, jak zamek… przetrzymają, mówię, bo w niczym nie są gorsze od tego, co budował król. I mury te, com postawił, będą wieki stać, i dom, w którym tyś się rodził…
Zabiło serce moje.
– Ja się rodziłem?
Zmieszał się dziadek, w wąsy dmuchnął.
– Jakże inaczej? Przecież kura cię nie zniosła ani inny ptak.
– Właśnie, dziadziu, spytać chciałem…
– Nic nie pytać! Przez okienko sobie patrz – krzyczał gniewnie – ja się zdrzemnę.
– Jaki, dziadziu, ptak?
– Żaden ptak, żaden ptak, będziesz duży, to się dowiesz, w szkołach cię nauczą o tym, teraz dość, ja śpię – drżały mu ręce, gdy melonik na nos wciskał i podnosił kołnierz palta.
Kłapał konik po nierównym bruku, kołysała się karetka, czasem szarpnął kary i uskoczył w bok. Dziadek spuszczał wtedy szybę, na tył głowy melon zsuwał, lżąc stangreta:
– Trzymaj w pysku, durniu głupi, i uważaj na te diabły!
Diabły – czyli samochody, których bał się koń.
A dziadek zasypiając znowu mruczał:
– Wszystko przejdzie. Moda taka dziś, jutro inna, a com zbudował, to zostanie. Jeszcze wrócą do mnie, prosić będą, żebym woził końmi. Bo co koń, to koń.
W rynku Dubiel stawał przed Hawełką. Sklep to był znany w mieście, stary; kawą pachniał i świeżą skórką z pomarańczy. Nad półkami w poprzek ściany wielbłądy karawaną szły ku oazie z palm zielonych. W sklepie mrok był, tłok i krzyk:
„Prosz… uprzejmie… Służ… uprzejmie… Cał… rączki uprzejmie…” – a nad wejściem złoty napis HAWEŁKA na czarnym, szklanym tle. Sklep ten znałem, bom bliźniaczkom nieraz towarzyszył przy sprawunkach. Z dziadkiem do sklepu nigdy nie wchodziłem, bo on z karetki nie wysiadał. Dubiel tylko z kozła złaził, a dziadek niecierpliwie patrzył za nim, mrucząc:
– Guzdrze się21.
Za powrotem Dubiel krył pod płaszczem coś i przez okno panu wręczał:
– Zamknij oczy – mówił do mnie stary pan.
Mrużyłem powieki i słuchałem, jak strzela korek i płyn bulgocze w gardle dziadka. Pachniało potem tak w karetce, jakby w kuchni, w dzień, kiedy się ciasto piecze. To był rum.
– Wio, jedziemy! – wołał dziadek głosem jasnym, odmłodzonym, laską stukał w podłogę karetki dywanikiem wyścielaną i śpiewał:
Miała baba koguta, koguta, koguta,
Wsadziła go do buta, do buta – bęc!
Jak stary film przesuwa się miasto w wąskim oknie karetki, gdy je dziś wspominam: jakby snuł się dym ulicą albo jakby właśnie zmierzch zapadał. Czy to mgła, co ściele się w kotlinie, tak je mroczy, albo może szyba stara, zmatowiała, taki obraz mi oddała, czy to w końcu czas światło gasi, kolor zmywa? Widzę litery złote, na szkle malowane, gięte z drutu, z rurek szklanych, próbuję czytać, uciekają, zanim wyraz cały złożę: GŁOGO – MAURI – WEDEL – BANK HAN – BRACIA – SZARSKI – i nową piosnkę dziadek nuci:
Przy samowarze siedzi moja Ata
A w samowarze Szarskiego herbata…
Godła aptek widzę: orzeł biały, w trójkącie oko promieniste, złoty lew i złoty słoń, i inne godła nad bramami: rak, trzy korony, dwaj Murzyni. Bramy dziwne: jedna w głowy ludzkie cała, druga w ćwieki, tutaj czarny nagi tors balkon trzyma, ówdzie rząd baranich głów. Szary mur, tynk odpada, spodem cegła jakby blizna stara, na tym plakat CYRK PRZY – reszta zdarta i kredą hasła gryzmolone PRECZ Z ONR ŻYDA BIJ.
Ludzi widzę – cały tłum – ale tylko głowy, czapki, kapelusze – tyle pomieściła klisza stara. Głowy widzę czarne, dęte, jakby jakieś bulwy krągłe, jakby dynie lub melony. Widzę głowy kwadratowe w krzyż przecięte srebrną nicią, głowy daszkiem lśniącym osłonione, z promienną gwiazdką nad oczami i pisklęciem uskrzydlonym u szczytu rogatych czół. Głowy w skrzydła białe strojne i welony, głowy jak kokardy zwiewne, głowy w kwiatach, dżetach, piórkach albo skryte w płaskim СКАЧАТЬ
21