Dziecko przez ptaka przyniesione. Andrzej Kijowski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dziecko przez ptaka przyniesione - Andrzej Kijowski страница 5

Название: Dziecko przez ptaka przyniesione

Автор: Andrzej Kijowski

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ i drżał w nich jakby srebrne źdźbło. Kopytami świecącymi koń przebierał i nad jego grzbietem smętnie zwisał bat z pstrą kitajką. W środku ciemno trochę, ciasno, i ciepło od dziadka sapiącego. Mruczało coś w podwoziu, trzeszczały ścianki, szybki cicho dzwoniły, zachodząc przeźroczystą mgłą.

      – W górę! – wołał dziadek, chociaż ulica nie wznosiła się ani trochę, opadała nawet nieco, bo miasto leżało w kotlinie, a dom nasz stał na Piaskach, na wydmie dawnej, opodal dawnych murów miejskich.

      – Jak to w górę, dziadziu? – pytałem uparcie za każdym razem, gdy rozkaz taki usłyszałem.

      – No, w miasto, w rynek – odpowiadał jeszcze gniewny – a głupich pytań nie zadawaj, bo dobrze wiesz.

      – A dlaczego tak? Wcale nie jedziemy w górę.

      – Miasto jest górą.

      – A nieprawda!

      – Prawda, bo tak ludzie mówią, odkąd żyję.

      – A dlaczego?

      – Co dlaczego?

      – No, tak mówią…

      – Góra – mówił – czy ja wiem. To może władza, tron…

      – Królewski?

      – No.

      – Przecież dawno nie ma króla.

      – To będzie.

      – Tu? W naszym mieście?

      – A czemu nie?

      – Inne czasy, dziadziu.

      – Inne czasy, inne czasy – ja ci dam. Głupcy mówią tak jak ty. – Baby… Ja ci powiem, słuchaj, dziecko: co kiedyś było, musi powrócić, wszystko się wraca, wszystko powtarza, nic nie umiera, życie jest kołem, jak to miasto nasze i jak ta ziemia cała, jest kuliste. Głupcy mówią inaczej, baby głupie mówią, żebym konie sprzedał i karetki, i powozy, karawany. Powiadają, że już tego nie chce nikt, bo czasy przyszły inne. Automobil – mówią – jest dla nowych czasów koń. Śmierdziel taki… Więc mi mówią: taksówki, ojciec, kup i do stajni wstaw, a jak nie, to nas twoje konie zjedzą. A niech zjedzą – czerwieniał z gniewu – głupie baby. Jeszcze kupię…

      – Co kupisz, dziadziu? Powozy? Konie?

      – A coś myślał? Przeciem nie dla kur te stajnie stawiał lat dwadzieścia temu ledwie, przed samą wojną… Jak stawiałem! Sczeznę ja i ty rozsypiesz się na proszek, a te moje stajnie przetrzymają wiek, co mówię, wieki dwa, może trzy, i więcej, jak zamek… przetrzymają, mówię, bo w niczym nie są gorsze od tego, co budował król. I mury te, com postawił, będą wieki stać, i dom, w którym tyś się rodził…

      Zabiło serce moje.

      – Ja się rodziłem?

      Zmieszał się dziadek, w wąsy dmuchnął.

      – Jakże inaczej? Przecież kura cię nie zniosła ani inny ptak.

      – Właśnie, dziadziu, spytać chciałem…

      – Nic nie pytać! Przez okienko sobie patrz – krzyczał gniewnie – ja się zdrzemnę.

      – Jaki, dziadziu, ptak?

      – Żaden ptak, żaden ptak, będziesz duży, to się dowiesz, w szkołach cię nauczą o tym, teraz dość, ja śpię – drżały mu ręce, gdy melonik na nos wciskał i podnosił kołnierz palta.

      Kłapał konik po nierównym bruku, kołysała się karetka, czasem szarpnął kary i uskoczył w bok. Dziadek spuszczał wtedy szybę, na tył głowy melon zsuwał, lżąc stangreta:

      – Trzymaj w pysku, durniu głupi, i uważaj na te diabły!

      Diabły – czyli samochody, których bał się koń.

      A dziadek zasypiając znowu mruczał:

      – Wszystko przejdzie. Moda taka dziś, jutro inna, a com zbudował, to zostanie. Jeszcze wrócą do mnie, prosić będą, żebym woził końmi. Bo co koń, to koń.

      W rynku Dubiel stawał przed Hawełką. Sklep to był znany w mieście, stary; kawą pachniał i świeżą skórką z pomarańczy. Nad półkami w poprzek ściany wielbłądy karawaną szły ku oazie z palm zielonych. W sklepie mrok był, tłok i krzyk:

      „Prosz… uprzejmie… Służ… uprzejmie… Cał… rączki uprzejmie…” – a nad wejściem złoty napis HAWEŁKA na czarnym, szklanym tle. Sklep ten znałem, bom bliźniaczkom nieraz towarzyszył przy sprawunkach. Z dziadkiem do sklepu nigdy nie wchodziłem, bo on z karetki nie wysiadał. Dubiel tylko z kozła złaził, a dziadek niecierpliwie patrzył za nim, mrucząc:

      – Guzdrze się21.

      Za powrotem Dubiel krył pod płaszczem coś i przez okno panu wręczał:

      – Zamknij oczy – mówił do mnie stary pan.

      Mrużyłem powieki i słuchałem, jak strzela korek i płyn bulgocze w gardle dziadka. Pachniało potem tak w karetce, jakby w kuchni, w dzień, kiedy się ciasto piecze. To był rum.

      – Wio, jedziemy! – wołał dziadek głosem jasnym, odmłodzonym, laską stukał w podłogę karetki dywanikiem wyścielaną i śpiewał:

      Miała baba koguta, koguta, koguta,

      Wsadziła go do buta, do buta – bęc!

—–

      Jak stary film przesuwa się miasto w wąskim oknie karetki, gdy je dziś wspominam: jakby snuł się dym ulicą albo jakby właśnie zmierzch zapadał. Czy to mgła, co ściele się w kotlinie, tak je mroczy, albo może szyba stara, zmatowiała, taki obraz mi oddała, czy to w końcu czas światło gasi, kolor zmywa? Widzę litery złote, na szkle malowane, gięte z drutu, z rurek szklanych, próbuję czytać, uciekają, zanim wyraz cały złożę: GŁOGO – MAURI – WEDEL – BANK HAN – BRACIA – SZARSKI – i nową piosnkę dziadek nuci:

      Przy samowarze siedzi moja Ata

      A w samowarze Szarskiego herbata…

      Godła aptek widzę: orzeł biały, w trójkącie oko promieniste, złoty lew i złoty słoń, i inne godła nad bramami: rak, trzy korony, dwaj Murzyni. Bramy dziwne: jedna w głowy ludzkie cała, druga w ćwieki, tutaj czarny nagi tors balkon trzyma, ówdzie rząd baranich głów. Szary mur, tynk odpada, spodem cegła jakby blizna stara, na tym plakat CYRK PRZY – reszta zdarta i kredą hasła gryzmolone PRECZ Z ONR ŻYDA BIJ.

      Ludzi widzę – cały tłum – ale tylko głowy, czapki, kapelusze – tyle pomieściła klisza stara. Głowy widzę czarne, dęte, jakby jakieś bulwy krągłe, jakby dynie lub melony. Widzę głowy kwadratowe w krzyż przecięte srebrną nicią, głowy daszkiem lśniącym osłonione, z promienną gwiazdką nad oczami i pisklęciem uskrzydlonym u szczytu rogatych czół. Głowy w skrzydła białe strojne i welony, głowy jak kokardy zwiewne, głowy w kwiatach, dżetach, piórkach albo skryte w płaskim СКАЧАТЬ



<p>21</p>

guzdrać się – robić coś powoli, niezgrabnie. [przypis edytorski]