Название: Dziecko przez ptaka przyniesione
Автор: Andrzej Kijowski
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
– I co było dalej? – pytałem niecierpliwie.
– Nic nie było. Pochwalił mnie pan, bo dla firmy to był honor. W gazetach stało, kto dał konie.
– Ale czyś wyjechał w górę?
– Nie – ze wstydem odparł furman. – Zaparły się te czorty wściekłe. Żołnierze trumnę wytaskali19…
– A potem?
– Nic, powiadam. Jeszczem nieraz chodził20, tak…! I pójdę znów, jak będzie trzeba.
Głową kiwał i zwitkę bibułkową ślinił.
– A dziadek?
– Co dziadek?
– Dostał syna?
– Jakiego syna?
– Przecież prosił?
– Kogo prosił?
– Mówił Dubiel!
– Co mówiłem?
– Że płakał i wygrażał, i babkę zadręczał, aż – i nie skończył Dubiel.
On chichotał i kółka z dymu puszczał.
– Więc, Dubielu? Mów, bo dziadkowi powiem, żeś nakłamał.
Ja rodziców nie miałem; ciotki mnie chowały, dwie bliźniaczki, i dziadek, od lat kilku wdowiec. Kto jest moją mamą, a kto tatą? Dlaczego braci nie mam ani sióstr? Skąd się wziąłem i kiedy na ten świat przyszedłem? Wszystko, co dawne i początkowe, wzbudzało w sercu mym niepokój, szukałem śladów moich własnych, abym mógł wrócić, skąd przybyłem. Zdawało mi się, żem jest więźniem, zakładnikiem może, porwanym dzieckiem. Na górnych piętrach kamienicy pod Panną mieszkały pozostałe ciotki z mężami i gromadą dzieci. Nie wolno mi było z nimi mówić ani bawić się, nawet gdy zbiegały na dół. Wołano wtedy:
– Mały! Do domu! Wracaj zaraz!
Zawsze jedna z bliźniaczek miała mnie na oku. I dzieci tamte, kuzynki moje (chłopców nie było wśród nich wcale) – uciekały, kiedym się zjawiał. Kto jestem, że mnie tak pilnują i taki wzbudzam strach czy wstręt? Pytałem Dubiela, a on o pogrzebach bajał albo o wojsku. Czasem tylko, gdy pijany był bardziej niż zwykle, palnął coś tajemniczego, jak o tym synu, którego dziadek pragnął, gdy już był stary. Palnął, żałował potem, a gdym go nudził, bajał znowu, aby mi zamącić w głowie:
– Ano słuchaj: kiedy tak ją dręczył – babkę niby twoją – rzekła mu jednego dnia…
– Skąd to wiesz?
– Przede mną pan tajemnic nie ma!
– Więc wszystko mów!
– Przyszła rano we łzach cała i powiada: sen miałam, Teofilu, sen dziwny dziś miałam. Szłam przez ogród, płacząc, i o syna prosiłam Panienkę Najświętszą, opiekunkę naszą… Aż nagle nad sobą łopot usłyszałam, jakby skrzydeł ogromnych, i sęp albo orzeł – orzeł pewnie, bo biały (mówił Dubiel) ze szponów upuścił pisklę czarne, ślepe. I głos przemówił do mnie słodki jak muzyka: „Podnieś je i przyjmij”.
– I co? – wykrzyknąłem.
– I tyś się narodził.
– Komu? Babce?
– He, he! – jakże? Mamie twojej.
– A gdzie mama?
– Umarła.
– Tak zaraz?
– To się zdarza.
– A tata?
– Jest gdzieś w świecie.
– Gdzie? Mów mi zaraz!
– Będziesz mi tu głos podnosił? Będziesz krzyczał, rozkazywał? Marsz do domu, dziadka pytaj albo cioć. Ja tutaj mam robotę… – i ręce mu się trzęsły, kiedy swe postronki zbierał.
Sam nie wiem, kiedy po raz pierwszy pomyślałem o moim początku. Dzieckiem wszak szczęśliwym byłem: zabawek miałem wiele i wolności tyle, żem jej zużyć nie umiał. Miałem czaka i hełmy z blachy i tektury, półpancerze błyszczące niklem i pozłótką, szablę z frędzlą i gardą, mieczyk oraz strzelbę, która łoskot sprawiała gromki, jak prawdziwa. Bęben miałem i trąbę oraz konia z ceraty na czerwonych biegunach; żołnierzy ołowianych pudła pełne, nakręcane koleje, klocki kamienne firmy Anker, z których wieże wznosiłem jak ja sam wysokie, i kredek stosy z fabryki Iskra i Karmański – wszystko miałem, com zechciał, i swobodę, powietrze, i przestrzeń, i czas. Od porannego do wieczornego mycia zębów słyszałem zachęty: – Baw się, boś dziecko, pij mleko, bo zdrowe, krzycz i hałasuj, kiedy masz ochotę, biegaj sobie nago (lecz ręką części wstydliwych nie tykaj), czytaj troszeczkę, rysuj ile wlezie (smaruj jak umiesz, na formę nie zważaj), wyzwalaj z siebie tajemne pragnienia, śpiewaj fałszywie, pleć, co ślina niesie, dzieckiem bądź co sił, kwitnij na potęgę.
Tak mi mówiono. Natura moja, przez dziadka i ciocie nadzorowana czule, prężyła dzielnie, by tak rzec, ramiona, dom nasz zaciszny napełniając wrzawą i siejąc wokół chwackie spustoszenie. Zasmarowałem już całe wagony papieru, nie darowałem białym drzwiom i szafom, ścianom, futrynom ani szybom, by nie tamować niszczących skłonności, co zgodne z naturą.
Nad wychowaniem moim czuwał lekarz-specjalista, pan doktór Kraft. Łagodny, smutny, siwy pan przyjmował mnie raz w miesiącu w jasnym gabinecie, gdzie pełno było szkła i rur. Ściany zdobiły rysunki dzieci w jasnych ramkach: Mama i tata, Moje Miasto, Czym chcę być, Moja książeczka. Tata zęby szczerzył jak wilk i łapy długie miał, do nóg – a te znów wielkie jak łopaty. Mama cała w różowej farbie upaprana, a na bulwiastej głowie żółty pióropusz – czyli włosy. Zielony potwór to wojskowy, czarny – policjant czy kolejarz, kwadraty całe dziurkowane – to domy, miasta i koleje, zielone kupy to przyroda, i inne jeszcze bohomazy w kolorach barszczu i budyniu, sadzy, krochmalu oraz guana zbierał łagodny doktór Kraft, który naukowo badał twórczość dzieci. I ja także znosiłem moje malowidła, które oglądał, marszcząc brwi.
– Co to? – pytał, wskazując kałuże rozmazanych farb.
– To dzień – mówiłem – to noc, lato – mówiłem – СКАЧАТЬ
18
19
20