Miazga. Jerzy Andrzejewski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Miazga - Jerzy Andrzejewski страница 23

Название: Miazga

Автор: Jerzy Andrzejewski

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ miarą własnych, wydaje mi się jednak, że od najcięższych rozczarowań stokroć trudniejsze i wyniszczające człowieka jest poczucie bezsilności.

      I to byłoby chyba wszystko, co z okazji tak niespodziewanego spotkania po trzydziestu kilku latach i w sytuacji tak pod każdym względem odmiennej będą sobie mieli wzajemnie do powiedzenia, bowiem oboje zdadzą sobie z pewnością w tym momencie sprawę, na jak zawiłe i śliskie tory zaprowadzić by ich musiał dalej w tym duchu prowadzony dialog, może ona jeszcze powie:

      – Takim ludziom, jak pan, nie wolno mówić o bezsilności. Pan może nawet nie zdaje sobie sprawy, panie Adamie, jak wielu ma pan przyjaciół.

      On natomiast, cokolwiek ona powie, bo to już będzie bez znaczenia, może zechce bezsilności obywatelskiej przeciwstawić żywotność towarzyską, mówiąc coś w tym rodzaju:

      – No, i widzi pani, droga pani Celino, w jak bardzo inne aniżeli przez trzydziestu laty zabrnęliśmy tematy! Ciekawe, o czym będziemy rozmawiać przy spotkaniu następnym, o miłości czy o Polsce?

      Wówczas ona, wiedząc, że nawet przy najłagodniejszym rozwoju choroby pracowicie wyniszczającej jej wnętrzności pozostał jej nie więcej niż rok życia i uświadomiwszy sobie naraz, że najpewniej nigdy tego jedynego człowieka, którego raz pokochawszy, pokochała na całe życie, nigdy nie zobaczy, powie z uśmiechem:

      – Pewnie o jednym i drugim. Jak dzisiaj!

      Nie wydaje się bowiem, aby nawet w sytuacji tak wyjątkowej udzieliła sobie zuchwałego przyzwolenia i mogła powiedzieć, co następuje:

      – Powiedziałam, panie Adamie, że wtedy, w Zakopanem, dużo się dzięki panu nauczyłam i wiele panu zawdzięczam. Nauczył mnie pan trudnego rozumienia miłości i całe życie, choć tylko na własny wyłącznie użytek, pozostałam temu rozumieniu wierna. Nieraz, w różnych okolicznościach myślałam, w jaki sposób i czym mogłabym się panu za ten wielki dar odwdzięczyć. Może to zabrzmi banalnie, a nawet nieco śmiesznie w ustach starzejącej się kobiety, lecz kiedy słuchałam teraz pana mówiącego z takim smutkiem i goryczą, pomyślałam sobie, jak bardzo byłabym szczęśliwa, gdyby było w mojej mocy tyle panu ofiarować rozumienia nadziei, ile pan mi dał rozumienia miłości. Niestety, nie mam panu nic do dania, czuję się równie bezsilna, jak pan, a może jeszcze słabsza, bo mniej pragnęłam i mniej umiałam wziąć z życia niż pan i dlatego straciłam więcej.

      Że jednak to wyznanie nigdy nie zostanie wypowiedziane, pozostając na zawsze niespełnionym urojeniem wśród gier również spełnienia lub niespełnienia oczekujących, należy ze względu na okoliczności – — – — —

      W tym mało prawdopodobnym wyznaniu Celiny Raszewskiej (zresztą w tym, co mówi poprzednio) nie został uwzględniony fakt, iż Celina już zna od wczorajszego wieczoru esej swego syna o Ostatniej godzinie Nagórskiego, posiada więc świadomość, że uczucie jej, choć ukształtowane w Antku w sferze literackiego urzeczenia, doczekało się niejako kontynuacji, pamiętać, żeby ten moment uwypuklić w części II. Wydaje się, że Celina Raszewska, już zorientowana w tak bardzo osobistym stosunku Antka do twórczości Nagórskiego, wspomniałaby w rozmowie o synu, raczej nie dlatego, żeby się nim chwalić, lecz żeby Nagórskiemu zrobić przyjemność. Natomiast Nagórski może nawet nie wiedzieć, że teczka, którą pod jego nieobecność (w południe, kiedy ma się odbyć ślub cywilny Konrada i Moniki) doręczył Urszuli Jaskólskiej nieznajomy chłopiec, zawiera esej młodego Raszewskiego, nie miałby bowiem, najprawdopodobniej, czasu, aby do pakietu zajrzeć.

      Chyba nie wprowadzać tego wątku do dialogu Raszewska-Nagórski. Niepotrzebne komplikacje.

      – — – więc tak się też najpewniej stanie, iż jeden z kelnerów, przywołany przez prezesową Panek, zbiegnie na dół w kuchenne rejony, podległe władzy oraz kunsztom mistrza Wiktora Kubickiego, i z korytarza otwierającego się na pomieszczenie, gdzie przy dużym stole posilać się będą szoferzy, zawoła:

      – Kierowca pana prezesa Panka proszony jest do samochodu!

      Wówczas Wacek Gawlik niechętnie odburknie:

      – Dobra, dobra, zaraz idę.

      I do kolegów:

      – Człowiek nawet zjeść spokojnie nie noże przez takiego zasrańca.

      – Wszedł na orbitę twój stary.

      Na to Gawlik z akcentem pogardy:

      – Stara mu pewnie kazała zjeżdżać do chałupy, żeby się nie kompromitował w dobrym towarzystwie, to ćwok, gdzie jemu na takie salony?

      Natomiast Pan Młody do Panny Młodej, ponieważ znajdą się obok, w rozległej kuchni, zeszli przed chwilą oboje, aby osobiście podziękować mistrzowi Kubickiemu za najwyższą doskonałość jego sztuki kulinarnej:

      – Słyszałaś?

      Monika do mistrza Kubickiego, który zakończy wprawdzie na dzisiaj pracę, lecz że po dokonanych trudach nie lubi zbyt szybko opuszczać terenu swych suwerennych poczynań, będzie właśnie odpoczywać, spokojnie paląc papierosa, jeszcze w obrzędowym kitlu i czepku:

      – Nie wiem doprawdy, jak panu dziękować, wszystko było tak oszałamiające, więcej niż wspaniałe! Zgrabne i dowcipne!

      Konrad Keller:

      – Zdaje się, twoi rodzice wyjeżdżają.

      Monika:

      – To co?

      – Wypadałoby ich pożegnać.

      – Czy tak? Zawsze mi się wydawało, że skoro ktoś z gości chce przyjęcie opuścić, to albo czyni to dyskretnie, albo sam szuka gospodarzy, żeby się pożegnać, nie odwrotnie. Nie mam racji, panie Kubicki?

      Na to mistrz:

      – To zależy, proszę łaskawej pani. Księżna Róża Sulemirska z Białego Potoku, u której pracowałem w Rzymie po pierwszej wojnie, kiedy gościła u siebie osobistości spokrewnione z domami panującymi, znaczy książąt krwi, to chociaż sama bardzo wysoko urodzona i z Burbonami spokrewniona, zawsze osobiście takie persony odprowadzała aż do drzwi wejściowych.

      Keller:

      – Widzisz, mistrz Kubicki lepiej od ciebie zna wielkoświatowy savoir vivre.

      – Wielkoświatowy!

      – Ostatecznie twój papa jest prezesem w randze ministra i był ambasadorem.

      – Ale nie księciem krwi, a to chyba jest pewna różnica, czy nie tak, panie Kubicki?

      Mistrz Kubicki:

      – A owszem, owszem, różnica jest.

      – Przepraszam – na to Keller – w naszym ustroju tytuł ambasadora albo ministra odpowiada mniej więcej randze księcia krwi, a w każdym razie księcia. Nie sądzi pan, mistrzu?

      – I tak, i nie, proszę łaskawego pana. Minister, owszem, wysokie stanowisko, ambasador też, nie powiem, ale ministrem, łaskawy panie, można być i potem przestać, a jak się kto księciem urodził, to trudno, księciem umiera.

      – Rozumiem! СКАЧАТЬ