Название: Bobo
Автор: Janusz Korczak
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
Ty bobo, nie masz ceny.
Bobo jest dzikim człowiekiem, który już to i owo przeczuwa z otaczającego je świata, tłumacząc naiwnie związek wzajemny tajemniczych zjawisk.
Gdy bobo dawniej jeszcze leżało cicho z oczami utkwionymi w przestrzeń, nie rozglądając się, nie płacząc, nie żądając, regestrowało15 wówczas nagromadzony w duszy materiał obrazów, wyodrębniając spośród cichego szeptu słów prapradziadowej mowy dźwięczne wyrazy własnego, osobistego życia.
I oto, stokrotnie gubiąc i znów chwytając wątek rozpraszających się i skupiających, połowicznych, całkowitych, wyraźnych bądź szarych obrazów, skleciło sobie chateńkę biedną, skromny szałasik pierwotnego światopoglądu. Bobo nie ustanie w pracy, dalej gromadzić będzie kosztowne granity, olbrzymie belki i żelazne przęsła pod budowę wielkich pałaców myśli, a chateńka dzikiego człowieka tylko na dziś, na jutro, bo myśl musi gdzieś spocząć, mieć domek mały, gdzie składać będzie mozolnie ciułane zapasy. Dopiero znacznie później, gdy mu się już szczęścić pocznie, bobo-bogacz będzie od razu łamało wielkie bryły marmuru; dziś zbiera pracowicie kamyczek do kamyczka, ziarenko piasku do ziarnka.
Bobo wierzy w istnienie złych i dobrych duchów, w niosące łaski lub zwiastujące klęski. Sądziło bobo, że wszystkie są jednako potężne, że wszystkie są widzialne, że nie ma nad nimi mocy. Teraz wie, że duch – ból jest niewidzialny i dobry duch – matka zwalczyć go nie umie – wie, że istnieje zaklęcie, które przywołuje dobre duchy.
Zaklęciem tym jest krzyk boba. I teraz bobo krzyczy świadomie, celowo, by dobre duchy przywołać, by czujnie pełniły swą służbę.
Drzwi, poza którymi niknie piastunka, są niebem, które uśmiechnięte daje łaskę słońca, zagniewane milczy lub miota pioruny.
Jak człowiek pierwotny wsłuchiwał się w poszum lasu, szmer rzeki, wycie wichru, by rozkazy bogów wyczytać, tak bobo słucha uważnie i bada znaczenie wydobywanych przez dobre duchy dźwięków.
Bobo wsłuchuje się uważnie w swe długie monologi i stara się pochwycić związek między nimi i ruchem własnych rąk.
Bobo przestało być obiektywnym obserwatorem, konstatującym obojętnie fakty, dziś pragnie zrozumieć, czy są one tworem złych, czy dobrych duchów, przyjaciół czy wrogów.
Gdy matka w kapeluszu nachyliła się nad kołyską boba, przestraszyło się, widząc, że dobry duch zmienił swój kształt. Widząc po raz pierwszy ruchliwą zabawkę, psa, kanarka w klatce, bobo, zanim nabierze zaufania, chce odgadnąć, czy dobry, czy zły duch się zjawił, i bada wzrokiem matkę wzrokiem zdumienia, pytania. Bobo ufa bezwzględnie swym dobrym duchom i wierzy w ich nieomylność.
Było to odkrycie olbrzymie, nadzwyczajne, epokowe, decydujące. Bobo nabrało pewności, że dwa cienie – ręce jego – są bezwzględnie posłuszne bobowej woli.
Już strasznie dawno bobo podejrzewało, że dwa bliskie cienie, dwa ukochane duchy dobre, mają jakiś specjalny wielki sens, są inne niż wszystkie pozostałe. Było to wówczas zaledwie niejasne przeczucie doniosłej prawdy.
Od świętej ekstazy w momencie pierwszego skoordynowanego spojrzenia, gdy wśród ciemności i jasności ujrzało bobo szare kontury otaczającego je świata, był to drugi dopiero moment tak ważny.
Wszelkie wiekopomne odkrycia, natchnienia, które jak błyskawica otwierają niespodzianie niebo świadomości, poprzedza długa, żmudna, mozolna praca, często wielu, wielu pokoleń.
Z szeregu faktów, w których coś się kryje, pozornie dziwnych, pozornie rozproszonych, od siebie niezależnych, przypadkowych, a jednak czymś związanych, a jednak mających jakąś u dna ukrytą wspólność, nagle rodzi się żywa oślepiająca synteza w najskrytszych komórkach mózgu. Zawiłe fakty cichym ruchem, niezależnym od woli i świadomości, układają się w szeregi i kolumny i nagle powstaje nowy świat idei, taki logiczny i jasny, ze swymi słońcami, księżycami, plejadą cygańskich komet i drogą mleczną.
Bobo, które zaledwie dorównywa człowiekowi epoki kamiennej, już brata się z geniuszami rodu ludzkiego.
Kiedy dawniej dawano bobowi do ręki grzechotkę, chwytało ją mocno i przyglądało się zdziwione, bo ręka – dobry cień – zmieniła swój kształt. Grzechotka wydawała dźwięki, i bobo dziwiło się, że milczący dobry duch wydaje dźwięki.
Kiedy grzechotka wypadła mu z ręki, bobo dziwiło się, że dobry duch powrócił do swego dawnego kształtu i zamilkł.
Badania trwały nieskończenie długo, rozwiązanie wielkiej tajemnicy było tak odległe…
Ssąc własną piąstkę, bobo raz w raz16 wyjmuje ją z ust, ogląda uważnie, marszczy brwi i tonie w skupieniu.
Chwyciwszy przedmiot, bobo niesie go do ust, znów ogląda uważnie, coraz bliższe prawdy, a jeszcze niepewne, jak gdyby zatrwożone śmiałością swej hipotezy.
Bobo dalekie jest jeszcze od zupełnej prawdy: nie wie, że jego ręce – to ono samo, ale wie, że są mu posłuszne, że nie ma potrzeby wywoływać ich zaklęciem krzyku, że są na jego rozkazy, zawsze obecne.
Bobo jest olśnione odkryciem, pieści się swą władzą, pierwszą własnością – pierwszym stopniem do niezależności, wyzwolenia, mocy.
– Aba, a, aa, ooo – gaworzy bobo, kierując ręce to w tę, to w ową stronę, wodząc za nimi wzrokiem, już pewne, że się nie myli.
Ogarnia je znużenie po wielkim wysiłku.
Nagle matka uśmiechnięta pochyliła się nad nim. I bobo roześmiało się głośno, serdecznie. Matka przemawia najczulszymi wyrazami, a bobo to wyciąga do niej ręce, to kładzie je do ust i ssie, i śmieje się.
Matka wyjęła mu rękę z ust, bobo przelękło się o losy swej nowej własności, krzyknęło głośno i boleśnie, zaprotestowało z taką siłą, że matka przybladła.
Wszyscy uśmiechają się do boba.
Sądzę, że stary dąb, patrząc na śmieszny kształt małego dębczaka o drobnych listkach, uśmiecha się doń zielonymi konarami, a mały dębczak, bezpieczny, wesoły w cieniu ojcowskich konarów, szmerem cichym gaworzy do ojca. W wielkim cielsku starego dębu, w korze i korzeniach jego, tyle już martwych komórek, w żyłach starego dębu, krzepkiego jeszcze, soki krążą powoli, już jakby znużone; a mały dębczak pijąc krew macierzy ziemi, chwyta ją, pożywa i rośnie, rośnie, rośnie.
Zdaje mi się, że ptak każdy ma uśmiechy dla swych maleńkich, bo życzliwość dla przyszłych pokoleń jak mgła błękitna, pełna serdecznych drgnień, otacza wszystko, co wita jutro w jego drobnych, niedołężnych a rozkazujących poruszeniach.
Nawet poważne stare słońce – żywiciel, znajdzie uśmiech dla leśnej konwalii, a leśna konwalia odpowiada mu drżeniem białych płatków, wonią czystą.
Bobo odpowiada uśmiechem na uśmiech, nie dlatego, że go rozumie, nie że zna mowę serdeczną uśmiechu, ale dlatego, że tak СКАЧАТЬ
15
16