Название: Ziemia obiecana
Автор: Władysław Stanisław Reymont
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
Maszyny działały z nieustającym ani na chwilę pośpiechem; długie nieskończenie pasy materiałów, co się przewijały pomiędzy walcami miedzianymi, odciskającymi na nich barwy deseni, ginęły w górze, na wyższym piętrze, w suszarni.
Ludzie z tyłu maszyn podkładający towar do drukowania, poruszali się sennie, a majstrowie stali przed maszynami, co chwila któryś się pochylał, przypatrywał walcom, dolewał farby z wielkich kadzi, patrzył na materiał, i znowu stał zapatrzony w te tysiące metrów, biegnących z szalonym pośpiechem.
Borowiecki wpadał do drukarni, aby śledzić działanie świeżo umontowanych25 maszyn, porównywał próbki ze świeżo drukowanymi materiałami, wydawał polecenia, czasem na jego skinienie zatrzymano działający kolos, oglądał szczegółowo i szedł dalej znowu, bo ten potężny rytm fabryki, te setki maszyn, tysiące ludzi śledzących z najwyższą, prawie pobożną uwagą za ich działaniem, te góry towarów leżących, przewożonych wózkami, snujących się przez sale z pralni do farbiarni, z farbiarni do suszarni, stamtąd do apretury i w dziesięć jeszcze innych miejsc nim wyszły gotowe – porywał go.
Chwilami tylko siadał w swoim gabinecie, położonym przy „kuchni” i tam, w przerwie pomiędzy kombinowaniem nowych deseni, oglądaniem przysłanych z zagranicy próbek, których olbrzymie, naklejone w albumy, stosy leżały po stołach – zamyślał się, a raczej próbował myśleć o sobie, o tym projekcie fabryki planowanej łącznie z przyjaciółmi – ale nie mógł zebrać myśli, nie mógł ani na chwilę zamknąć się w sobie, bo ta fabryka, której szum huczał w jego gabinecie, której ruch i pulsowanie czuł we własnych nerwach, w tętnie krwi nieomal, nie pozwalała się odosobnić, ciągnęła nieprzeparcie, zmuszała do służby i warowania każdego, który krążył w jej orbicie.
Zrywał się i biegł znowu, ale dzień mu się strasznie dłużył, tak, że około czwartej poszedł do kantoru, który był w innym oddziale, aby wypić herbaty i zatelefonować do Moryca, aby był dzisiaj w teatrze, gdzie dawano przedstawienie amatorskie na jakiś cel dobroczynny.
– Pan Welt dopiero z pół godziny jak od nas wyszedł.
– Tutaj był?
– Brał pięćdziesiąt sztuk białego towaru.
– Dla siebie?
– Nie, na zlecenie Amfiłowa, do Charkowa. Cygarem można służyć?
– Owszem, zapalę, bo jestem diablo zmęczony.
Zapalił i siadł na wysokim taburecie26, przed pustym biurkiem.
Główny buchalter kantoru, który go z uniżonością traktował cygarem, stał przed nim, napychając sobie fajkę tytoniem, kilku młodych chłopaków, usadowionych na wysokich kobyłkach, pisało w wielkich, czerwono poliniowanych książkach.
Cisza, jaka tutaj panowała, drażniący skrzyp piór, monotonne cykanie zegaru27, denerwująco działały na Borowieckiego.
– Cóż słychać, panie Szwarc? – zapytał.
– Rosenberg się załamał.
– Zupełnie?
– Nie wiadomo jeszcze, ale ja myślę, że się będzie układał, no, bo co za interes robić zwykłą klapę? – zaśmiał się cicho i przybijał palcem wilgotny tytoń w fajce.
– Firma traci?
– To zależy od tego, ile będzie płacił za sto.
– Bucholc wie?
– Nie był jeszcze dzisiaj u nas, ale jak się dowie, zabolą go odciski; jest czuły na straty.
– Jego szlag może trafić – szepnął któryś z pochylonych przy robocie.
– Byłaby szkoda!
– Bardzo wielka, niech Bóg broni!
– Niech żyje sto lat, niech ma sto pałaców, sto milionów, sto fabryk.
– I niech go razem sto choler ciśnie! – szepnął cicho któryś.
Cisza się zrobiła.
Szwarc patrzył groźnie na piszących, to na Borowieckiego, jakby chciał się usprawiedliwiać, że on nic nie winien, ale Borowiecki znudzonym wzrokiem patrzył w okno.
W kantorze panowała atmosfera przytłaczającej nudy.
Ściany aż po sufit wyłożone drzewem malowanym na dąb, pełne półek i ksiąg, rozstawionych systematycznie, żółciły się smutnie.
Naprost28 okien stał wielki, czteropiętrowy budynek, z nagiej, czerwonej cegły i rzucał szaro-rdzawy, przygnębiający refleks do kantoru.
Przez podwórko wylane asfaltem, po którym turkotały od czasu do czasu wózki i przechodzili ludzie, w kilku kierunkach biegły na wysokości pierwszego piętra grube, jak ramiona atlety, transmisje, warcząc głucho, od czego szyby w kantorze ustawicznie drżały.
Wysoko nad fabryką wisiało niebo ciężką, brudną płachtą, z której ściekał drobny deszcz i spływał po zabrudzonych murach smugami jeszcze brudniejszymi i sączył się po oknach kantoru, zakurzonych pyłem węglowym i bawełnianym, niby wstrętne plwociny.
W kącie kantoru, nad gazem, zaczął szumieć samowar.
– Panie Horn, może pan dać mi herbaty?
– A może pan dyrektor zechce butersznicik29! – ofiarowywał uprzejmie Szwarc.
– Tylko trochę koszerny.
– To znaczy, że lepszy niźli pan jadasz, panie von Horn!
Horn przyniósł herbatę i zatrzymał się na chwilę.
– Co panu jest? – zapytał go Borowiecki, który z nim znał się bliżej.
– Nic – odparł krótko i powlókł niezawistnym30 spojrzeniem po Szwarcu, który rozwijał butersznity z gazety i układał je przed Borowieckim.
– Wyglądasz pan bardzo źle.
– Panu Horn nie służy fabryka. Po salonach trudno mu się przyzwyczaić do kantoru i do roboty.
– Bydlę albo inny parszywiec może się łatwo przyzwyczaić do jarzma, ale człowiekowi trudniej – syknął ze złością, СКАЧАТЬ
24
25
26
27
28
29
30