Название: Ziemia obiecana
Автор: Władysław Stanisław Reymont
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
Nie chciało mu się iść do roboty. Było mu dobrze tak chodzić i myśleć o tej przyszłej fabryce, urządzać ją, puszczać w ruch, pilnować. Tak się zatapiał w tym rozmarzeniu, że chwilami najwyraźniej słyszał około siebie i czuł tę przyszłą fabrykę. Widział stosy materiałów, widział kantor, kupujących, szalony ruch, jaki panował. Czuł jakąś wielką falę bogactw płynącą mu pod stopy.
Uśmiechał się bezwiednie, oczy mu wilgotnymi blaskami świeciły, na bladą, piękną twarz występowały rumieńce głębokiej radości. Pogładził nerwowo brodę mokrą od deszczu i oprzytomniał.
– Co za głupstwo – szepnął niechętnie i obejrzał się dokoła, jakby z obawy, czy kto nie widział tej chwilowej słabości.
Nie było nikogo, ale już szarzało, ze słabego, przemglonego świtu zaczynały powoli wychylać się kontury drzew, fabryk i domów.
Piotrkowską zaczynały ciągnąć od rogatek sznury chłopskich wozów, od miasta turkotały po wybojach olbrzymie wozy towarowe ładowane węglem i platformy naładowane przędzą, bawełną w belach, surowym towarem lub beczkami, a pomiędzy nimi przemykały pospiesznie małe bryczki lub powoziki fabrykantów spieszących do zajęć, lub tłukła się z hałasem dorożka wioząca zapóźnionego oficjalistę14.
Borowiecki przy końcu Piotrkowskiej skręcił na lewo, w małą, niebrukowaną uliczkę, oświetloną kilkoma latarniami na sznurach i olbrzymią fabryką, która już szła15. Długi czteropiętrowy budynek świecił wszystkimi oknami.
Przebrał się szybko w zafarbowaną, brudną bluzę i pobiegł do swojego oddziału.
II
– Murray dzień dobry! – krzyknął Borowiecki.
Murray okręcony w długi, niebieski fartuch, wysunął się spoza rzędów ruchomych kotłów, w których się gotowały i robiły farby. W mdłym świetle elektrycznym, przesyconym kolorowymi parami, jego długa, koścista twarz starannie wygolona i świecąca blado-niebieskimi, jakby wypełzłymi16 oczami, robiła wrażenie karykatury z Puncha17.
– A, Borowiecki! Chciałem widzieć pana, byłem u was wieczorem, zastałem Moryca, ale że ja go nie cierpię, nie czekałem.
– Dobry chłopak.
– Co mi do jego dobroci! Nie cierpię jego rasy.
– Drukują już pięćdziesiąty siódmy numer?
– Drukują. Wydałem farbę.
– Trzyma się?
– Pierwsze metry nieco lakowała. Przysłali z centrali zamówienie na pięćset sztuk tej pańskiej lamy18.
– Aha, dwudziesty czwarty numer, seledynowa.
– I z filii Bech telefonował o to samo. Czy będziemy robić?
– Dzisiaj już nie. Mamy bojki pilne, mamy jeszcze pilniejsze do drukowania te letnie korty19.
– Telefonowali o barchan numer siódmy.
– W apreturze20. – Muszę tam zaraz iść.
– Chciałem panu coś powiedzieć…
– Słucham, słucham! – szepnął grzecznie, ale z pewną niechęcią.
Murray ujął go pod rękę i odprowadził w kąt za wielkie beczki, z których co chwila czerpano farby.
Kuchnia, bo tak nazywano tę salę, tonęła w zmroku. Pod okapami wiszącymi nisko, niby pod stalowymi parasolami kręciły się wolno, automatycznie, szerokie miedziane mieszadła, przegarniające farby w wielkich kotłach, błyszczących miedzią polerowaną.
Budynek cały drżał od ruchu maszyn.
Długie transmisje, niby węże blado-żółte, nieskończonej długości, goniły się z szaloną szybkością pod sufitem, przewijały się nad podwójnym szeregiem kotłów, pełzały wzdłuż ścian, krzyżowały się wysoko, ledwie dojrzane w obłoku gryzących kolorowych par, co buchały ustawicznie z kotłów i przyciemniały światło i uciekały wśród murów, przez wszystkie otwory do innych sal.
Sylwetki robotników w koszulach umazanych farbami przemykały cicho i jak cienie ginęły w zmroku, wózki z łoskotem wjeżdżały i wyjeżdżały obładowane farbami gotowymi, które wiozły do drukarni i farbiarni.
Ostry straszliwie zapach siarki rozchodził się wszędzie.
– Kupiłem wczoraj meble – szeptał cicho do ucha Borowieckiemu. – Uważasz pan, do saloniku kupiłem żółte jedwabne w stylu empire. Do jadalnego obstalowałem dębowe w stylu Henryka IV, a do buduaru…
– A kiedyż się pan żeni? – przerwał mu dosyć niecierpliwie.
– No, nie wiem jeszcze. Chociaż ja chciałbym jak najprędzej.
– To już po oświadczynach? – spojrzał dosyć ironicznie na zgarbionego i dosyć śmiesznie wyglądającego Anglika; jego garb wydał mu się teraz potwornym, a on sam przypominał małpę tą długą, wystającą szczęką i szerokimi ustami, niezmiernie ruchliwymi.
– Tak jakby już. W niedzielę właśnie powiedziała mi, jak by chciała mieć urządzone mieszkanie. Wypytałem się szczegółowo, odpowiadała tak, jak odpowiadają kobiety, gdy idzie o ich przyszłe gospodarstwo.
– Ostatnim razem myślałeś pan tak samo.
– Tak, ale nie miałem takiej pewności ani w połowie! – zaręczał gorąco.
– No, kiedy tak, to winszuję panu szczerze, kiedyż poznam narzeczoną?
– Na wszystko przyjdzie czas, na wszystko.
– Dlatego też wierzę, iż się pan w końcu ożeni – szepnął drwiąco.
– Może byś pan przyszedł jutro do mnie, dobrze? Chciałem koniecznie usłyszeć pańskie zdanie o tych meblach.
– Przyjdę.
– Ale kiedy?
– Po obiedzie.
Murray wrócił do farb i laboratorium, a Borowiecki pobiegł dalej do farbiarni przez korytarze i przejścia zapchane wózkami naładowanymi towarem ociekającym wodą, ludźmi i stosami СКАЧАТЬ
14
15
16
17
18
19
20