Ziemia obiecana. Władysław Stanisław Reymont
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ziemia obiecana - Władysław Stanisław Reymont страница 38

Название: Ziemia obiecana

Автор: Władysław Stanisław Reymont

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ gdybyś zechciała! – zawołał, pokrywając pewne dziwne wzruszenie, jakie nim owładnęło, ostrym śmiechem.

      – Dziękuję ci, Moryc, ale tam to mnie już kto inny doprowadzi – odpowiedziała dosyć ostro, zamilkła i patrzyła smutnie w ulicę strasznie błotnistą, po brudnych domach i twarzach licznych przechodniów.

      Moryc także milczał, bo był zły na siebie, a więcej jeszcze na nią. Potrącał z gniewu przechodniów, zaciskał binokle i rzucał niechętne spojrzenia na jej bladą twarz, z ironią chwytał spojrzenia współczujące, jakimi obrzucała gromady oberwanych, wynędzniałych dzieci, bawiących się po bramach i trotuarach. Rozumiał ją nieco i dlatego wydała mu się bardzo naiwną, bardzo.

      Irytowała go swoim głupim, polskim idealizmem, jak w myśli określał jej charakter, a równocześnie pociągała jego twardą, suchą duszę tą odrobiną uczucia i tą jakąś dziwną poezją wdzięku i dobroci, jaka wydzierała się z jej bladej twarzy, ze spojrzeń zadumanych, z całej postaci wysmukłej i bardzo harmonijnie rozwiniętej.

      – Znudziłam cię, żeś zamilkł? – szepnęła po pewnym czasie.

      – Bałem się przerywać milczenie, mogłaś myśleć wtedy o nader wielkich rzeczach.

      – Bądź pewnym, że o daleko większych, niźli twoja ironia może dosięgnąć.

      – Równocześnie zrobiłaś, Mela, dwa interesy, mnie dałaś szczutka90 i sama się pochwaliłaś.

      – A chciałam tylko jedno – powiedziała z uśmiechem.

      – Mnie uderzyć, prawda?

      – Tak i zrobiłam to z przyjemnością.

      – Ty mnie bardzo nie lubisz, Mela? – pytał trochę dotknięty.

      – Nie, Moryc – kręciła głową i uśmiechała się złośliwie.

      – Ale mnie i nie kochasz?

      – Nie, Moryc.

      – My robimy ładny kawałek flirtu – powiedział, zirytowany tonem jej odpowiedzi.

      – Pomiędzy kuzynami powinno to uchodzić, bo do niczego nie obowiązuje.

      Przystanęła, aby dać kilka groszy jakiejś kobiecie okręconej w łachmany, stojącej pod parkanem z dzieckiem na ręku i głośno żebrzącej.

      Moryc spojrzał drwiąco, ale sam prędko wydobył jakiś pieniądz i dał.

      – I ty dajesz biednym? – zdziwiła się

      – Pozwoliłem sobie na taką miłosierną operację, bo miałem akurat fałszywą złotówkę – zaczął się śmiać serdecznie z jej oburzenia.

      – Ty się z cynizmu już nie wyleczysz! – szepnęła, przyśpieszając nieco kroku.

      – Mam jeszcze czas i żebym miał jeszcze sposobność i takiego, jak ty, doktora…

      – Do widzenia, Moryc.

      – Szkoda, że już.

      – Ja nie żałuję zupełnie. Będziesz dzisiaj w kolonii?

      – Nie wiem, ponieważ w nocy wyjeżdżam z Łodzi.

      – Wstąp, kłaniaj się paniom ode mnie i powiedz pani Stefanii, że będę u niej w sklepie jutro przed południem.

      – A dobrze, ale za to ty kłaniaj się ode mnie pannie Rózi i powiedz Müllerowi także ode mnie, że jest błazen.

      Uścisnęli sobie ręce i rozeszli się.

      Moryc obejrzał się za nią, gdy już wchodziła do bramy pałacu Mendelsohnów i szedł do miasta.

      Słońce już przygasało i zsuwało się za miasto, rozkrwawiając tysiące szyb łunami zachodu. Miasto cichło i przypłaszczało się w mrokach wieczoru; tysiące domów i dachów zlewało się coraz bardziej w jedną szarą, olbrzymią, zagmatwaną masę, pociętą kanałami ulic, w których zaczynały się palić nieskończone linie świateł gazowych, tylko kominy fabryk, co niby las potężnych pni czerwonych, wznosiły się nad miastem i zdawały się drgać i kołysać na jasnym tle nieba, płonęły jeszcze zorzami zachodu.

      – Wariatka! Ja bym się z nią ożenił „Grünspan, Landsberger i Welt”, byłaby solidna spółka; trzeba o tym pomyśleć – szepnął Moryc, uśmiechając się do tego interesu.

      VII

      – Co się stało Morycowi dzisiaj? – myślała Mela, wchodząc do wielkiego, dwupiętrowego domu narożnego, nazwanego pospolicie pałacem Szai. – Prawda, przecież ja mam pięćdziesiąt tysięcy rubli posagu, musi być w złych interesach i stąd ta gwałtowna czułość.

      Nie mogła już myśleć więcej, bo wybiegła naprzeciw niej do przedpokoju jej najserdeczniejsza przyjaciółka, Róża Mendelsohn, nieznacznie utykając na prawą nogę.

      – Miałam już posłać po ciebie powóz, bo nie mogłam się doczekać.

      – Odprowadził mnie Moryc Welt, szliśmy wolno, prawił mi komplementa, no i tam dalej.

      – Żydziak – rzuciła pogardliwie Róża, rozbierając ją i ciskając lokajowi kapelusz, rękawiczki, woalkę, okrycie, w miarę, jak zdejmowała to z Meli.

      – Przesyła ci ukłony bardzo uniżone.

      – Głupi! Myśli, że go poznam na ulicy, jak mi się będzie kłaniał.

      – Nie lubisz go? – pytała, przygładzając powichrzone włosy przed wielkim zwierciadłem, stojącym pomiędzy dwiema olbrzymimi sztucznymi palmami, w jakie cały przedpokój był ozdobiony.

      – Nie cierpię, bo ojciec chwalił go któregoś dnia przed Fabciem, a zresztą i Will go nie cierpi. Piękna lala!

      – Wilhelm jest?

      – Są wszyscy i wszyscy się nudzą, oczekując na ciebie.

      – A Wysocki? – zapytała ciszej i trochę niepewnie.

      – Jest i przysięga, że mył się cały przed samą wizytą. Słyszysz, cały.

      – Przecież nie będziemy sprawdzać…

      – Musimy wierzyć na słowo – przygryzła usta.

      Ujęły się pod ręce i szły przez szereg pokojów, zalanych mrokiem nadchodzącego wieczoru, umeblowanych z nadzwyczajnym przepychem.

      – Co robisz, Róża?

      – Nudzę się i udaję przed gośćmi, że mnie bawią, a ty?

      – Nic nie udaję przed nikim i także się nudzę.

      – Okropne СКАЧАТЬ



<p>90</p>

szczutek – prztyczek. [przypis edytorski]