Название: Ziemia obiecana
Автор: Władysław Stanisław Reymont
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
– Dziękuję ci, Moryc, ale tam to mnie już kto inny doprowadzi – odpowiedziała dosyć ostro, zamilkła i patrzyła smutnie w ulicę strasznie błotnistą, po brudnych domach i twarzach licznych przechodniów.
Moryc także milczał, bo był zły na siebie, a więcej jeszcze na nią. Potrącał z gniewu przechodniów, zaciskał binokle i rzucał niechętne spojrzenia na jej bladą twarz, z ironią chwytał spojrzenia współczujące, jakimi obrzucała gromady oberwanych, wynędzniałych dzieci, bawiących się po bramach i trotuarach. Rozumiał ją nieco i dlatego wydała mu się bardzo naiwną, bardzo.
Irytowała go swoim głupim, polskim idealizmem, jak w myśli określał jej charakter, a równocześnie pociągała jego twardą, suchą duszę tą odrobiną uczucia i tą jakąś dziwną poezją wdzięku i dobroci, jaka wydzierała się z jej bladej twarzy, ze spojrzeń zadumanych, z całej postaci wysmukłej i bardzo harmonijnie rozwiniętej.
– Znudziłam cię, żeś zamilkł? – szepnęła po pewnym czasie.
– Bałem się przerywać milczenie, mogłaś myśleć wtedy o nader wielkich rzeczach.
– Bądź pewnym, że o daleko większych, niźli twoja ironia może dosięgnąć.
– Równocześnie zrobiłaś, Mela, dwa interesy, mnie dałaś szczutka90 i sama się pochwaliłaś.
– A chciałam tylko jedno – powiedziała z uśmiechem.
– Mnie uderzyć, prawda?
– Tak i zrobiłam to z przyjemnością.
– Ty mnie bardzo nie lubisz, Mela? – pytał trochę dotknięty.
– Nie, Moryc – kręciła głową i uśmiechała się złośliwie.
– Ale mnie i nie kochasz?
– Nie, Moryc.
– My robimy ładny kawałek flirtu – powiedział, zirytowany tonem jej odpowiedzi.
– Pomiędzy kuzynami powinno to uchodzić, bo do niczego nie obowiązuje.
Przystanęła, aby dać kilka groszy jakiejś kobiecie okręconej w łachmany, stojącej pod parkanem z dzieckiem na ręku i głośno żebrzącej.
Moryc spojrzał drwiąco, ale sam prędko wydobył jakiś pieniądz i dał.
– I ty dajesz biednym? – zdziwiła się
– Pozwoliłem sobie na taką miłosierną operację, bo miałem akurat fałszywą złotówkę – zaczął się śmiać serdecznie z jej oburzenia.
– Ty się z cynizmu już nie wyleczysz! – szepnęła, przyśpieszając nieco kroku.
– Mam jeszcze czas i żebym miał jeszcze sposobność i takiego, jak ty, doktora…
– Do widzenia, Moryc.
– Szkoda, że już.
– Ja nie żałuję zupełnie. Będziesz dzisiaj w kolonii?
– Nie wiem, ponieważ w nocy wyjeżdżam z Łodzi.
– Wstąp, kłaniaj się paniom ode mnie i powiedz pani Stefanii, że będę u niej w sklepie jutro przed południem.
– A dobrze, ale za to ty kłaniaj się ode mnie pannie Rózi i powiedz Müllerowi także ode mnie, że jest błazen.
Uścisnęli sobie ręce i rozeszli się.
Moryc obejrzał się za nią, gdy już wchodziła do bramy pałacu Mendelsohnów i szedł do miasta.
Słońce już przygasało i zsuwało się za miasto, rozkrwawiając tysiące szyb łunami zachodu. Miasto cichło i przypłaszczało się w mrokach wieczoru; tysiące domów i dachów zlewało się coraz bardziej w jedną szarą, olbrzymią, zagmatwaną masę, pociętą kanałami ulic, w których zaczynały się palić nieskończone linie świateł gazowych, tylko kominy fabryk, co niby las potężnych pni czerwonych, wznosiły się nad miastem i zdawały się drgać i kołysać na jasnym tle nieba, płonęły jeszcze zorzami zachodu.
– Wariatka! Ja bym się z nią ożenił „Grünspan, Landsberger i Welt”, byłaby solidna spółka; trzeba o tym pomyśleć – szepnął Moryc, uśmiechając się do tego interesu.
VII
– Co się stało Morycowi dzisiaj? – myślała Mela, wchodząc do wielkiego, dwupiętrowego domu narożnego, nazwanego pospolicie pałacem Szai. – Prawda, przecież ja mam pięćdziesiąt tysięcy rubli posagu, musi być w złych interesach i stąd ta gwałtowna czułość.
Nie mogła już myśleć więcej, bo wybiegła naprzeciw niej do przedpokoju jej najserdeczniejsza przyjaciółka, Róża Mendelsohn, nieznacznie utykając na prawą nogę.
– Miałam już posłać po ciebie powóz, bo nie mogłam się doczekać.
– Odprowadził mnie Moryc Welt, szliśmy wolno, prawił mi komplementa, no i tam dalej.
– Żydziak – rzuciła pogardliwie Róża, rozbierając ją i ciskając lokajowi kapelusz, rękawiczki, woalkę, okrycie, w miarę, jak zdejmowała to z Meli.
– Przesyła ci ukłony bardzo uniżone.
– Głupi! Myśli, że go poznam na ulicy, jak mi się będzie kłaniał.
– Nie lubisz go? – pytała, przygładzając powichrzone włosy przed wielkim zwierciadłem, stojącym pomiędzy dwiema olbrzymimi sztucznymi palmami, w jakie cały przedpokój był ozdobiony.
– Nie cierpię, bo ojciec chwalił go któregoś dnia przed Fabciem, a zresztą i Will go nie cierpi. Piękna lala!
– Wilhelm jest?
– Są wszyscy i wszyscy się nudzą, oczekując na ciebie.
– A Wysocki? – zapytała ciszej i trochę niepewnie.
– Jest i przysięga, że mył się cały przed samą wizytą. Słyszysz, cały.
– Przecież nie będziemy sprawdzać…
– Musimy wierzyć na słowo – przygryzła usta.
Ujęły się pod ręce i szły przez szereg pokojów, zalanych mrokiem nadchodzącego wieczoru, umeblowanych z nadzwyczajnym przepychem.
– Co robisz, Róża?
– Nudzę się i udaję przed gośćmi, że mnie bawią, a ty?
– Nic nie udaję przed nikim i także się nudzę.
– Okropne СКАЧАТЬ
90